Rozdział 2.11

203 10 0
                                    


Cały następny dzień czułem się podle, nawet jak na moje standardy emocjonalnego dolinowania. Za każdym razem gdy pomyślałem o moim załamaniu, odczuwałem wstyd i zażenowanie równocześnie. Planowałem przeprosić Rozalię, ale ona wyraźnie nie życzyła sobie żadnych rozmów ze mną, o czym była łaskawa poinformować mnie przez koleżankę z ławki.

Dzień mijał mi zatem pod psem, i to nie takim fajnym mądrym kundelkiem, jak Hamlet. O nie – to był dzień spędzony pod brzuchem zasapanego rasowego psiego mutanta z płaskim psykiem i rodowodem sięgającym czasów Abrahama.

Desperacko próbowałem skupić się na czymś pogodniejszym, jednak rzeczywistośś, jak na złość, szykowała dla mnie wyłącznie kolejne wstrząsy.

- Gratuluję, Mieciak – powiedziała Szyna, nasza nauczycielka od angielskiego, z satysfakcją wręczając Trójkowcowi sprawdzoną klasówkę. – Piątka, i to najmocniejsza z całej klasy. Pamiętam, jak mogłeś u mnie liczyć na co najwyżej trójkę na szynach. Jak tak dalej pójdzie na półrocze będzie czwórka jak nic. Co najmniej.

Trójkowiec wymamrotał coś niewyraźnie, zabrał tę nieszczęsną kartkę i powlókł się z powrotem do swojej ławki. Towarzyszyła mu ponura, upiorna niemal cisza. To nie może tak dłużej trwać, uznałem w końcu.

Nie zrozumcie mnie źle, w żadnym wypadku nie życzyłem Tadeuszowi powrotu do jego nudnej, równoważonej, jednostajnej przeciętności. Gdyby transformacja, którą przeszedł była dla niego pozytywnym zjawiskiem, tylko bym mu kibicował. Problem polegał na tym, że odkąd Mieciak przestał dostawać wyłącznie trójki, coś w nim pękło. Stał się jeszcze bardziej drażliwy, prawie do nikogo się nie odzywał, a jego zwyczajowa żelazna filozofia życiowa, którą dotychczas dzielił się ze wszystkimi zainteresowanymi (oraz niezainteresowanymi) zastąpiona została nihilistycznym „Co z tego?", „I tak nic nie ma sensu" oraz „Nie, nie dam ci ściągać, Teflon, weź się za naukę i nie zawracaj mi głowy!".

Nie ukrywam, że to ten ostatni element był słomką, która powaliła mojego wewnętrznego wielbłąda.

Dlatego gdy tylko zabrzmiał dzwonek, wypadłem z klasy na podobieństwo armatniej kuli i pobiegłem do składziku, gdzie urzędował nasz pan konserwator.

- Ja po Krzesło – rzuciłem, dbając o to, by wielka litera wybrzmiała odpowiednio znacząco. Pan konserwator był jednym z niewielu członków szkolnego personelu świadomym istnienia tego potężnego artefaktu. Bardzo poważnie podchodził do swojej roli jego strażnika.

- Krzesło? – pochylił się, przyglądając mi się badawczo znad krawędzi gazety. – Jesteś absolutnie pewien, mój drogi chłopcze, że zamierzasz użyć Krzesła Prawdy?

- Od tego zależy dobro całej mojej klasy – odpowiedziałem poważnym tonem. – Może nawet całej szkoły.

- No dobrze – mężczyzna zrolował gazetę i rzucił mi klucze. – Ale masz je zwrócić przed końcem przerwy. Nienaruszone.

- Oczywiście – pokiwałem głową.

Chwilę później, ponownie przemierzałem szkolny korytarz, niosąc przed sobą stare, sponiewierane dekadami oświatowej służby krzesło. Po drodze zgarnąłem Sebę.

- Dobrze, że cię widzę – bezceremonialnie wsadziłem mu krzesło w łapy. – Potrzebna mi twoja pomoc.

- Przy noszeniu krzeseł? – zdziwił się, ale posłusznie przyjął podany mu mebel.

- Nie tylko – rozejrzałem się, szukając wzrokiem Trójkowca. – Być może trzeba będzie spacyfikować Mieciaka.

- No to na mnie nie licz – oznajmił zdecydowanym tonem Sebastian. – Oberwałem kiedyś od Trójkowca w piszczel. Bolało przez dwa miesiące, a wiesz, że ja mam pancerne kości.

Bracia ŚlinyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz