Rozdział 2.5

294 14 4
                                    


Na drugiej lekcji zrobiło się surrealistycznie.

Nic nie zapowiadało takiego obrotu spraw. Poranek był słoneczny, choć nieco wietrzny – nocą spadło odrobinę śniegu, który nie zdążył się jeszcze całkowicie roztopić i miasto wyglądało trochę jak lukrowany pączek. Na pierwszej przerwie o mało co nie wpadłem na Husarza, który od czasu niesławnej potyczki z Trójkowcem – choć nazwanie natychmiastowego nokautu „potyczką" było zbyt wielką przesadą – stracił większość swej dotychczasowej charyzmy. Przez większość czasu snuł się korytarzami, łypiąc wściekłym okiem na otoczenie albo siedział w jakimś kącie, czasem z kolegami, częściej jednak sam, ze słuchawkami na uszach. Starałem się schodzić mu z drogi, bo nawet spacyfikowany mógł być niebezpieczny, a ja naprawdę nie potrzebowałem dodatkowych problemów.

Tym razem od bezpośredniego zderzenia wybawił mnie Seba, który zręcznie chwycił mnie za ramię i odciągnął na bok, wciągając w tłum trzecioklasistów wychodzących właśnie z sali lekcyjnej.

- Dzięki – westchnąłem, z pewnym niepokojem oglądając się jeszcze na znikającą za rogiem sylwetkę. – Tak w ogóle to co się dzieje z Husarzem?

- A skąd mam niby wiedzieć? – wzruszył potężnymi ramionami Seba. – Nie gadam z nim od sam wiesz kiedy.

Spojrzałem na niego. Wyglądał na niewyspanego, co u Sebastiana było dosyć rzadkie. Może nie był typem tryskającym nieprzerwaną energią, ale też nie potrafiłem sobie przypomnieć, bym widział go w takim stanie.

- Coś się stało? – zapytałem.

Machnął ręką.

- Aga zabrała mnie do Lublina na zebranie tych jej kumpli anarchistów.

- I co? – zapytałem z czystej uprzejmości, bo kwestia środowisk skrajnie przegiętych, niezależnie od tego, w którą stronę, nie interesowała mnie jakoś specjalnie.

- Myślałem, że będzie, wiesz, jakoś fajnie – uśmiechnął się do swoich myśli Sebastian. – Kopanie śmietników, wybijanie szyb, takie rzeczy. Ale skończyło się na tym, że wszyscy przez trzy godziny siedzieli na squacie... to taka miejscówka anarchistów... i się kłócili.

- O co?

- Nie mam pojęcia, ani zielonego, ani czarno-czerwonego – przyznał. – Szło o jakieś osobiste rzeczy jednego z nich, strasznie się ciskali i darli na siebie. Do rękoczynów nie dochodziło, niestety, byłaby przynajmniej jakaś rozrywka. Trochę jak u nas w klasie, gdy ustalaliśmy szczegóły wycieczki szkolnej, pamiętasz? Gdy Medea straciła głos i poszła na chorobowy?

Pokiwałem głową.

- Wiesz, że ja źle reaguję na takie rzeczy, więc wyszedłem zapalić. Potem wróciłem i oni dalej się kłócili, ale potem poszliśmy rozdawać jedzenie zamiast bomb i to było nawet fajne. Po drodze kopnąłem sobie jeden śmietnik, żebym przynajmniej miał coś z tego dla siebie i połowa tych ziomów Agi naskoczyła na mnie z wrzaskiem, że psuję im praksis czy coś takiego, nie zrozumiałem, o co im właściwie chodzi. A druga połowa na to, że właśnie nie, że postępuję słusznie. I znowu kłócili się o to przez godzinę. Wiesz co Teflon? Ja myślę, że to nie byli prawdziwi anarchiści, tylko jacyś przebierańcy.

- Niezły nawóz – powiedziałem. - Czyli nie będziesz Anarchistycznym Sebą?

Pokręcił głową.

- Za zgodny jestem na takie rzeczy – oznajmił. – Ale z tym rozdawaniem jedzenia było nawet spoko, będę szukał czegoś w tym kierunku.

I wtedy, jakby to powiedział poeta współczesny, nastąpił dzwonek, a po nim lekcja języka polskiego, na której zrobiło się surrealistycznie. Jak to zwykle w tego typu przypadkach, uderzenie nastąpiło w finale, na pięć minut przed dzwonkiem, gdy Medea oddawała nam sprawdzone kartkówki.

Bracia ŚlinyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz