Rozdział 2.15

214 5 4
                                    


Jest coś nieodparcie rozczarowującego w rzeczywistości post-CiastkowoZordonowej, pomyślałem melancholijnie, trzymając lukrowanego pączka na wysokości oczu i przyglądając mu się. Już nawet nie krytycznie, ale bardziej z politowaniem.

Od jakiegoś czasu zwykłem dzielić moje życie na dwie epoki roboczo zwane pre-CiastkowoZordonową i post-CiastkowoZordonową. Ta pierwsza stanowiła na poły mityczny czas dziecięcego zachwytu najdrobniejszymi bodaj cudami świata, smakowitymi niespodziankami i zaskoczeniami dla kubków smakowych, jakie niesie ze sobą przemysł cukierniczy.

Epoka post-CiastkowoZordonowa natomiast była już wyłącznie okresem mniej lub bardziej łagodnych rozczarowań. Talent starszego z braci Mickiewiczów trafia się może raz na pokolenie, może i to nie. Po tym, jak skosztowałem wypieków jego autorstwa, nic już nie było w stanie zrobić na mnie wrażenia. Każdy łakoć, każda słodycz była ledwie cieniem tej doskonałej kombinacji czekolady, orzechów i ciasta przedzierżgniętych przez kuchennego alchemika Zenona Mickiewicza w dosłowną ambrozję.

Westchnąłem lekko i ugryzłem pączka. Ostatecznie nie był aż tak zły, ale cóż to za pociecha?

- Wszystko w porządku? – siedzący naprzeciwko mnie Jan uniósł brew. – Jeszcze nigdy w całym moim życiu nie widziałem osoby aż tak rozczarowanej pączkiem nadziewanym jagodami.

- Nie zrozumiałbyś – powiedziałem, a melancholia zalała moje serce już niemal do reszty. Jak mam cieszyć się życiem, skoro wszelkie doczesne doświadczenia będą już tylko cieniem gastronomicznej doskonałości zordonowych ciastek?

Przynajmniej kawiarnia, w której przyszło mi przeżywać to gorzkie (no dobrze, powiedzmy, słodko-gorzkie) rozczarowanie była całkiem przytulnym miejscem. Sezon bożonarodzeniowy był już w pełni, więc kąt lokalu zdobiła przekrzywiona nieco choinka uzbrojona w pełen arsenał bombek, łańcuchów i aniołków. Jeden z aniołków miał wyłupane kryształowe oko, przez co wpatrywał się we mnie groteskowym, cyklopowym spojrzeniem.

- Porozmawiajmy o czymś weselszym – oznajmiłem. Ostatecznie byłem na randce, nie pogrzebie. – Udało ci się uniknąć kłopotów w związku z incydentem po olimpiadzie?

- Ach, to – Jan machnął ręką i roześmiał się tylko. – Zdążyłem już zapomnieć. Poza tym, od tego czasu nagrabiłem już sobie znacznie mocniej.

- Utknąłeś w krzyżowym ogniu między Montekami i Kapuletami? – zaniepokoiłem się. Jeśli wewnętrzna polityka szkolna w jego budzie choć odrobinę przypomina to, co wyprawia się w Świętochowskim, to musiał to być niezły kociokwik.

- Obawiam się, Teflonie, że źle pojmujesz istotę rzeczy – Jan uśmiechnął się drapieżnie. Uniósł się lekko, pochylił i spojrzał mi głęboko w oczy. W tym momencie ujrzalem zupełnie innego Jana niż dotychczas. – Widzisz, to nie ja jestem zamknięty w tej szkole z nimi. To oni są zamknięci ze mną.

Po czym parsknął śmiechem.

- Ale masz minę – powiedział. – Przepraszam. Nie, nie dzieje się nic specjalnie poważnego. Jasne, Montek nadal jest na mnie wkurzony za ten incydent z klejem, więc chwilowo musiałem opowiedzieć się po stronie Kapuletów. Pomogłem im w operacji podmiany flagi na okazję wizyty biskupa w naszej budzie... szkoda, że tego nie widziałeś. Gdy Ogarek połapał się, że msza plenerowa odbywa się pod piracką banderą, spanikował i sam próbował wspiąć się na maszt, żeby ją ściągnąć. Teraz ma sprawę o obrazę uczuć religijnych szkoły i grozi mu ekskomunika... I nadwyrężył sobie obojczyk, więc mamy bezkrólewie.

- Wiedziałem, że jesteś chaotyczny neutralny – powiedziałem, choć z tyłu głowy zapaliła mi się lampka ostrzegawcza. Teflonie, powiedziała ta lampka, oświetlając moje neurony karmazynowym blaskiem, wyrabiasz sobie sentyment do niebezpiecznych i nieprzewidywalnych mężczyzn. To się może skończyć płaczem.

Bracia ŚlinyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz