Rozdział 37

122 10 1
                                    

Pobiegłem za Basią, a właściwie to lekko przyśpieszonym krokiem kierowałem się pod jej, nasz pokój. Odprowadzały mnie rozbawione spojrzenia znajomych mojego brata. Jakby doprowadzenie młodej dziewczyny do załamania nerwowego było czymś zabawnym.  W ostatnim momencie przed pokojem wyhamowałem i mój nos nie zdążył zderzyć się z drzwiami, którymi Basia gwałtowanie trzasnęła.

- Otwórz – wymamrotałem, modląc się, żeby otworzyła, bo nasz teatrzyk przyciągnął uwagę wszystkich obecnych w domu.

- Po moim trupie – krzyknęła przez drzwi, a mi już skoczyło ciśnienie. Robienie widowiska to jedno, ale niewykonanie rozkazu podporucznika SS, przepraszam teraz już porucznika, to zachowanie karygodne. Odczekałem cierpliwie 30 sekund, po czym kopnąłem w drzwi z całej siły, które otworzyły się na całą szerokość. Na środku pokoju stała oniemiała Basia. Cofnęła się odruchowo pod ścianę, kiedy wszedłem z surową miną. Otrzepałem pył z munduru i zamknąłem drzwi. Tu wścibskie oczy nie mogły nas sięgnąć.

- Zabiłeś go...ja...broń...on nie żyje. Boże zastrzeliłeś go...to był człowiek – jąkała w nerwach, nie będąc w stanie wydusić z siebie pełnego zdania.
- Nie pierwszy raz zastrzeliłem człowieka na Twoich oczach – syknąłem w jej stronę, wywracając oczami.

- Josef nie był człowiekiem...

- A podobno to Niemcy dzielą ludzi – mruknąłem pod nosem. Chciałem ją uspokoić, bo widząc jej trzęsące się ciało, sam zacząłem dostawać drgawek. Martwe ciała, a nawet palące się szczątki nie były tak przerażające jak przepełnione łzami oczy Basi – No już nie płacz. On i tak by zginął, wykrwawiłby się tam. Strzeliłem celnie, więc się nie męczył – próbowałem tłumaczyć, ale im bardziej tłumaczyłem złożoność humanitarnego zabijania, tym bardziej Basia panikowała.

- Dlaczego Twój brat to w ogóle zrobił? To są Wasze rozrywki? – w jej głosie już dawno nie słyszałem takiego wyrzutu.

- Nie. To są jego rozrywki! – uciąłem rozmowę wychodząc z pokoju. Szybkim krokiem wyszedłem z domu, ominąłem nadal rozbawiony tłum, który był już po pierwszym i zapewne nie ostatnim kieliszku. Zbyłem ich machnięciem ręki, odprowadzany troskliwym spojrzeniem Irene. Na podwórku nadal leżały zwłoki. Zapewne czekały aż ktoś raczy je zabrać. Wiatrówka, którą rzuciła Basia w przypływie gniewu była na swoim miejscu. Wziąłem ją do ręki i zniknąłem w lesie niedaleko domu. Wystrzeliłem wszystkie naboje, jeden za drugim, bez opamiętania. Celowałem do góry, miałem dość przemocy jak na jeden dzień, ale musiałem się wyżyć. Przysiadłem na kamieniu, czując opuszczającą moje ciało adrenalinę. 

-  Ciekawe czy dzisiaj też będzie posucha, co młody? – słyszę głos nade mną. Z niechęcią podnoszę wzrok na mojego kolegę z SS. Hugon jest 40-letnim oddanym nazistą i najbardziej denerwującym człowiekiem na świecie. Odrywa mnie od papierów na biurku, co psuje mój plan pracy.
- Jaka posucha?
- No czy trafi się jakaś egzekucja. Dawno żadnej nie było – narzeka Hugo wzdychając pod nosem. Oprócz bycia ideologiem, znany był również ze szczególnego upodobania do zabijania. Tam, gdzie były strzały i lała się krew, tam był Hugon.
- Myślę, że zamiast rozmyślania o tym, powinieneś dokończyć bałagan w papierach – rzucam zimnym tonem i wracam do pracy. Hugon nie lubi biurokracji, uważa ją za przeszkodę w oddawaniu się jego pasji, jaką jest tępienie Żydów. Szkoda tylko, że na razie nie udało mu się zlikwidować ani jednego.
Zanim Hugon zdoła wymyślić odpowiedz, dzwoni telefon. Odbiera go znudzony, ale zaraz jego ton nabiera zainteresowania. Wydaje się być naładowany jakaś dziwną siłą. Rzuca słuchawką i każe mi wstać od zasranego biurka. Waham się, bo nie jest moim przełożonym, a ja jestem nowicjuszem i nie wiem, co robić. Dla pewności pytam o co chodzi.
- Jedziemy na strzelaninę!
Nie czuję zastrzyku adrenaliny na te słowa, ale Hugona dosłownie nosi. Podstawiają samochód i mężczyzna wpycha mnie siłą do środka. Wysiadamy pod jakaś kamienicą w ślepej uliczce. Stoi tam już grupa ludzi – mężczyźni, kobiety i gdzieś za jedną z nich widać dziecięcą postać. Hugon wyciągnął rękę po karabin maszynowy, a mnie kazał stać i patrzeć. Wydano rozkaz – żeby strzelać. Poszła seria, ludzie padli jak marionetki, którym nagle odcięto sznurki. Krew trysnęła, zalewając chodnik. Jednemu z żołnierzy zrobiło się niedobrze. Hugon obrzucił go stosem przekleństw i szarpnął mnie za ramię. Ktoś w tym stosie trupów się ruszał. I wiedziałem kto. Kobieta, która leżała nad ciałem dziecka. Inni nie mogli tego dostrzec, byli zbyt zajęci rozmową co zjedzą na obiad. Byliśmy tylko my – ja, z wymierzonym pistoletem i potem zalewającym twarz i ona – zrozpaczona matka. Mierzyliśmy się spojrzeniami przez chwilę. Jej wzrok nie był wcale wystraszony, raczej nazwałbym go pełnym determinacji. Patrzyłem na nią i patrzyłem, próbując podjąć w głowie decyzję. Może i bym ją uratował, ale ona tego nie chciała. Chciała tam zginąć. Ja tylko spełniłem jej prośbę.

- Hans? Jesteś tu? – odwróciłem się odruchowo, celując wiatrówką bez naboi. Uspokoiłem się, widząc rude pukle przedzierające się przez drzewa. Opuściłem broń, zrezygnowany.

- Jestem – wymamrotałem, wracając do rzeczywistości. Basia usiadła obok mnie, nieśmiało mnie obserwując. W jej oczach nie widziałem już złości. Była tylko lekko zasmucona.

- Irene powiedziała, że wyszedłeś wściekły. Potem słyszałam strzały, bałam się, że coś się stało – wyjaśniła, niespodziewanie się do mnie przytulając. Objąłem ją ramieniem, odkładając broń. Tego było mi najbardziej trzeba. 

- Nie zastrzeliłem się jak widzisz – rzuciłem bezmyślnie, nieco cynicznym tonem.

- Kiedy trzymałam tą broń...- zaczęła drżącym głosem – i widziałam przed oczami tego człowieka, jak go bolało...to przez chwilę...przez krótką chwilę...ja chciałam strzelić.

- Ale nie strzeliłaś. Ja to zrobiłem.

- Ale chciałam – łkała mi w mundur, a ja jedyne co mogłem zrobić, to delikatnie ją do siebie tulić.

Zdrada ma na imię BaśkaWhere stories live. Discover now