*1 cz 2. *

1.1K 114 26
                                    

- Powinieneś mnie odwieźć. Możesz tutaj zostać sobie z nimi. - Pieklił się ten typek, po którego mnie wysłano. Pierdolił tak od godziny, wzbudzając we mnie chęć zakopania go w najbliższym rowie. Tylko obecność tych dzieciaków hamowała moje słowa.

- Zamilcz kurwa. - Warknąłem stając tuż obok niego i nachylając się do jego marnej postaci. Krzyczałem szeptem, bo chciałem aby dzieciaki pozostały spokojne. Jeden z nich ten najmniejszy miał ledwie 5 lat. Bebechy mi się przewracały na myśl o tym co go mogło spotkać, gdyby trafił tam gdzie miał trafić. Ogólnie dzieciaki jakby wyczuwały wrogość tego starego drania, trzymały się od niego z daleka. - To są dzieci, a nie kurwa psy. Jesteś dorosłym facetem, w twoim jebanym instynkcie powinno być dbanie o bezbronnych. A kurwa one są bezbronne ciulu. Miałem cię uratować i kurwa to zrobiłem. Odstawię cię zdrowego i całego, nawet kurwa nakarmionego. Za godzinę rozbijemy obóz na noc. Gdy odstawię te dzieciaki, wrócisz sobie do domu i zapomnimy, że żeśmy kiedykolwiek widzieli swoje twarze. Zrozumiano? - Skurwysyn zmrużył te kaprawe oczki, z niechęcią kiwając głową. Nie wiem dlaczego ale budził we mnie nie najlepsze instynkty. Rzadko mi się to zdarzało, abym aż tak reagował na kogoś. On był jakiś śliski, jakby w jego duszy gościł nieprzyjemny smród zgnilizny. Odwróciłem się z uśmiechem do dzieci.

- To kto jest tak zmęczony, że chce jechać na barana? - Zapytałem dzieciaki. Najmniejszy popatrzył na mnie smutno. - Chodź dzieciaku. - Wyciągnąłem do niego ręce, na co delikatnie się uśmiechnął. Widać było, że z jakiegoś powodu cierpiał. Posadziłem go sobie na karku. Syknął nieprzyjemnie. Co jest do cholery. - Wszystko dobrze? - Zapytałem. Moja tłumaczka jak zawsze sprawnie przełożyła moje słowa. Odpowiedział cicho. Ogólnie był jakiś cichutki.

- Boli go. - Tyle mi powiedziała. - Ale wytrzyma. Musimy iść. - Rzuciła nieprzyjemne spojrzenie senatorowi. I tak ruszyliśmy zagłębiając się w leśną ścieżkę. Mali bo tak miała na imię dziewczynka, znała dobrze teren. Wychowała się niedaleko, ale rodzice traktowali ją i jej siostrę jako inwestycję. Jej życie było dla nich warte kilka setek. Obrzydliwe kurwa.

Godzinę później dzieciaki zbierały chrust a ja zająłem się polowaniem. Dwa króliki i owoce zebrane przez Mali dały całkiem solidny posiłek. Wszyscy zaczęli się uśmiechać. Dzieciaki szczebiotały między sobą, zbierając liście bananowca na prowizoryczne posłanie. Na szczęście noc zapowiadała się pogodna a jutro powinniśmy dotrzeć na miejsce. Usiadłem pod rozłożystymi konarami melonowca, żeby dopilnować ogniska i nie zasnąć zbyt mocno. Dzieciaki poukładały się obok, przylegając do siebie ściśle. Wyjąłem koc termiczny z jednej z licznych kieszeni w moich spodniach i otuliłem je. Odpowiedziały mi wdzięczne senne uśmiechy. Tylko senator łypnął na mnie z nienawiścią. Pierdol się kutasie. Pomyślałem z satysfakcją. Marznij sobie.

Na drugi dzień wieczorem dotarliśmy pod misję. A raczej pod klasztor. Co nie było dziwne nas mężczyzn nie wpuszczono do środka. Odmówiono mi tego stanowczo. Uściskałem dzieciaki i podałem Mali swój numer telefonu. Stała tam smutna i przerażona, w otoczeniu tych maluchów.

- Zadzwoń do mnie, jeżeli będziesz w sytuacji zagrożenia. Daj ten numer im wszystkim. Przyjdę, powstrzyma mnie jedynie śmierć. - Uśmiechnęła się na moje słowa dotykając środka mojej klatki piersiowej dłonią.

- Wiem. Masz honor. - Potem spojrzała na senatora. - Uważaj na niego. To zły człowiek. - Skinąłem głową. Odeszła zabierając resztę maluchów. Żałowałem, że nie znałem ich języka na tyle dobrze, aby się z nimi porozumieć. Ale mam szczerą nadzieję, że nigdy nic złego ich na tyle nie spotka, aby musiały mnie potrzebować.

W końcu mogłem się uwolnić od tego skurwiela i wrócić do domu. Trzy dni później wezwano mnie pismem oficjalnym do stawienia się u szefa. Włożyłem więc mundurek i poszedłem na dywanik. Nie żeby nie zdarzało mi się wcześniej wysłuchiwać pretensji. Zdarzało się nie raz. Nazywano mnie krnąbrnym, nazywano mnie uparciuchem. Bywałem nawet degradowany. Belki to nie było coś na czym mi szczególnie zależało. Prawda była taka, że byłem jednym z wielu pracowników kontraktowych. Tam gdzie obowiązywało prawo wojskowe, wchodziłem ja. Wysyłano mnie bym zabijał, ale też bym ratował. Dwa razy sprzątnąłem naszych własnych ludzi. W obu przypadkach chciano bym sprzątnął kilku dodatkowych. Trzy raz próbowano mnie wysłać bym kogoś porwał. Wtedy do końca opadły mi łuski z oczu.

Tak jak te uratowane dzieciaki, kiedyś byłem błąkającym się po ulicy maluchem. Nawet za dobrze nie pamiętałem jak się nazywam. Znalazł mnie mój wychowawca pan Ito, gdy wyjadałem jedzenie ze śmietnika. Miałem coś około czterech lat. Nigdy nie dowiedziałem się, skąd jestem i gdzie jest mój dom. Czasami w nocnych koszmarach widziałem przerażające sceny. Jako dziecko nie rozumiałem gwałtu, dzisiaj już wiem, że kiedyś ktoś mnie kochał. Młoda kobieta o równie białych włosach jak moje. Krzyczała abym uciekał. Matka? Siostra? Pan Ito mimo swojego wieku uznał mnie za dar boży dla niego. Od tamtego dnia mieszkałem na zapleczu jego malutkiego studia ćwiczeń.

Nie nazywałem go ojcem. Nie nazywałem mistrzem. Był po prostu panem Ito. Nauczył mnie wszystkiego co umiał o walce. Jako gówniarz, dziesięć lat temu zapisałem się na turniej MMA. Ale co miał zrobić siedemnastolatek, gdy kończył studia w tym wieku i nie miał drygu do imprez? Miałem wtedy w sobie dużo złości, śmierć mojego opiekuna też nie ułatwiła sprawy. Kiedy wygrałem, wzbudziłem zainteresowanie kogoś kto szukał zabijaków. Karmiono mnie wtedy bzdurami o honorze, ojczyźnie i byciu żołnierzem. Ta żołnierz. Byłem jedynie ich bronią a nie członkiem ich armii. Beleczki na pagonach były dla oka patrzących im na ręce komisji senackich. Gdzieś w papierach mnie trzeba było umieścić. Na szpiega się nie nadawałem, za to na broń szybkiego reagowania byłem idealny.

Wystrojony w przepisowy mundurek, pozdrawiany regularnymi salutami w końcu pojawiłem się w gabinecie szefa. Jednak tym razem nie był sam. Towarzyszyło mu dwóch typków w garniturach.

- Pułkowniku. - Powitali mnie, wskazując mi tron przed nimi. Niech się pierdolą.

- Dziękuję postoję.- Stwierdziłem butnie. Szef przesunął w moją stronę plik kartek. Nawet na nie nie spojrzałem, oceniając reakcje i zachowanie ludzi na przeciwko mnie.

- Pański kontrakt został rozwiązany. Z dniem dzisiejszym przechodzi pan do rezerwy. - Miałem ochotę parsknąć śmiechem. Szef popatrzył na mnie zbolałym wzrokiem. Znałem go od lat, on mnie trenował, kiedyś sam był posiłkami dla własnej armii. Potem stracił nogę i musiał usiąść za biurkiem. Mając własne doświadczenia z tym co robił, pomógł mi podpisać dobry kontrakt. Dzięki temu ja mogłem bez problemu stąd odejść, on był tu uwiązany. Skinął mi głową i wskazał na drzwi. Chciał abym wyszedł.

- Dziękuję. - Powiedziałem z uśmiechem. - Byłem już znudzony. Pora odłożyć mundur do szafy.

Posłuchałem pierdolenia o tym co mam zdać i gdzie. Co zwrócić. Ble ble ble. Zasalutowałem i wyszedłem. Szef dogonił mnie przy windzie. Poklepał po ramieniu i wsunął kartkę w dłoń.

- Miło było z tobą pracować Richard. Powodzenia. - Oznajmił jowialnie. Oho kurwa coś się szykuje.

Dopiero przy motocyklu zerknąłem na dłoń. Na małej karteczce był adres i jedno zdanie.

- O siódmej po południu. - I tyle ze spokojnego odejścia na emeryturę.

****************************************************************

Coś mało czytacie :) chyba nie oczekiwaliście, że przepiszę te 6 marnych rozdziałów z tamtej wersji? ;) nie ma mowy. Moon powstaje na nowo ;) Buziaki i do zobaczyska.

MOON. MW TOM I. Nowa Droga. √Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz