Rozdział 54

546 29 2
                                    

Oparta o kamień w środku leśnej ciszy jestem ja. Jakby osłabiona, bez sił, bez czucia w sercu. Zero jakichkolwiek emocji, zero jakiegokolwiek wyrazu twarzy. Siedzę i patrzę w jeden punkt, nie patrząc co mnie otacza.
Nie wiem gdzie jestem. Szczerze, nie obchodzi mnie to. Lubię ciszę i spokój. Za dużo i za szybko spadło na mnie ważnych spraw do załatwienia i zrozumienia.
Za wszystko byłam odpowiedzialna ja.
Do pewnego momentu było dobrze, później doszły moce, niezrozumiałe sprawy, zwroty akcji, rodzina, mutanci.
Właśnie mutanci. Sama do nich należę, a nie znająć świata i tych wszystkich magicznych mocy muszę nimi dowodzić. Jestem taka jak oni - nic nie wiem, a mam ich uczyć, tłumaczyć? Czuję się jakbym była w kwadratowym pudełku zamknięta na milion kłódek. Ten przeskok czasowy również źle na mnie wpłynął, na moją psychikę. Starałam się żyć dalej. Czasem były dobre chwilę, czasami złe, których nie pokazywałam lub starałam się nie pokazywać, choć bardziej je ukrywałam pod uśmiechem i słowami, że wszystko jest w porządku.

Dzisiejszy dzień, to dzień ostateczny. Pękłam mając tego wszystkiego dość. Czasem mówię sobie, że szkoda że naprawdę nie umarłam. Nie męczyłabym się w tej chwili, a na moim miejscu byłby ktoś inny. Może dziewczyna o silnej psychice, która na pewno ogarnęła by to wszystko bez problemu.

Nie chcę się się usprawiedliwić, chociaż już to zrobiłam wielokrotnie. Ale zbyt dużo przeszłam, wojna, śmierć bliskich, złamane serce... zresztą wiecie.

Wstałam z grobową miną i otarłam dłonie o biodra.

-Pięknie, ściemnia się. -przekręciłam oczami.

Wychodząc gwałtownie z pokoju nie wzięłam ze sobą nic. Nie myślałam nad tym. Jestem tylko ja i mój strój, który zwykłego leśniczego przechodnia by przestraszył.
Po krótkim namyśle postanowiłam wbić się w niebo i poszukać z góry jakiejś chaty. Wiem to nie baśń, że w środku lasu znajdę chatkę babuni. Ale a nóż może to być prawda. Głupia bym była gdybym nie spróbowała.

Omijając drzewa, nie chcąc zrobić pożaru wbiłam się w górę. Jestem w powietrzu i lecę powoli nad leśnymi roślinami.
Minęło sporo czasu, pokonałam na oko duży kawałek drogi, ale w końcu dostrzegłam dym pośród drzew. Pewnie juz nie jestem w Nowym Yorku, a nawet w miastach obok.
Lecąc "w załamaniu" myślę, że jakbym zmieniła kierunek to doleciałabym do Kanady albo w drugą stronę przez Ocean Atlantycki na Florydę, czy na wyspy. Poleciałam zaś na Zachód.
Jestem już strasznie głodna i mam nadzieję, że mnie przyjmą choć na jedną noc.

Wylądowałam na piaskowej ulicy kawałek od domu, żeby nikt nie zauważył, że się palę.
Nacisnęłam kryształ na bransoletce i kombinezon znikł, jakby sieć pajęcza schowałam się z powrotem do kamienia.
Wygładziłam rękoma moje normalne cichy i poszłam w stronę domu. Światła w oknach się świeciły, to dobry znak - jeszcze nie śpią. Zapukałam ostrożnie, ale dość głośno w drzwi i odsunełam się kawałek.

Po krótkiej chwili otworzył mi mężczyzna ze strzelbą w dłoni. Lekko się zachwiałam, ale postanowiłam od razu się odezwać.

-Dobry wieczór. Przepraszam, że niepokoje ale chciałabym prosić o pomoc. Pokłóciłam się z chłopakiem, jechaliśmy do jego rodziców. Zatrzymał się kilka kilometrów stąd i powiedział, że mam wysiadać. Nic innego nie mogłam zrobić, bo jest to agresywny typ człowieka. On odjechał, a mnie zostawił bez niczego w środku lasu na drodzę. Czy mógłby Pan mi pomóc i pozwolić mi zadzwonić oraz czy bym mogła przenocować tylko jedną noc. - uśmiechnęłam się do starszego mężczyzny, chcąc jakoś wzbudzić zaufanie.

Starszy Pan patrzył na mnie i myślał w ciszy, nic nie mówiąc.

-Henry, wietrzysz dom, zimno będzie. To pewnie jakieś zwierzęta. -odezwał się ze środka domu kobiecy głos, a po chwili byli słychać kroki.

Dziewczyna z wody | Kapitan AmerykaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz