XLVII: To nie atak

430 65 4
                                    

|w domu|

– Nie.

Wiedziałem, że taka padnie odpowiedź, gdy tylko usłyszy o imprezie sylwestrowej.

Siedzieliśmy właśnie w pokoju i pakowaliśmy nasze rzeczy, żeby wrócić do Anji, która oczywiście chciała jechać z Castorem i Petterem. W takim wypadku mieliśmy cztery na pięć osób chętnych.

– Dlaczego?

– No nie wiem – rzucił ironią, prychając i odwracając się do mnie ze swetrem od ojca w dłoni – może dlatego, że mam pieprzoną awersję? Remi, mnie może szlag trafić na środku miejsca spotkania. To niebezpieczne nie tylko dla mnie, ale i dla innych.

Ciche och opuściło moje usta. Zapomniałem, fakt. Nie powinienem, w końcu byłem świadkiem jego ataku przy spotkaniu z ciałem drugiej osoby. Nasza swoboda i ostatnie spotkania z innymi sprawiły, że łatwo przyszło mi zrobienie z chłopaka zdrowego. Zdrowego pod tym akurat względem. Nadal nie rozumiałem działania jego choroby i chyba nie prędko miało się to zmienić, skoro raczył mnie tylko kilkoma faktami ze swojego życia, gdzie większość była opleciona szczelną metaforą. Chyba moje zachowanie podchodziło pod ignorancję.

– Przepraszam.

Schyliłem głowę, gapiąc się w zawartość plecaka. Przez moją głupotę mógł zapłacić zdrowiem, a może i życiem.

– Remi, musimy coś uzgodnić – odezwał się, wzdychając ciężko. Odwróciłem się do niego w chwili, gdy rzucił ubranie na torbę i podszedł bliżej mnie. – Mogę uchodzić w twoich oczach za normalnego, ale nie jestem taki i nigdy nie będę. A to oznacza, że większość rzeczy, które robi się w grupie, mi nie odpowiadają. Nie zabraniam ci iść na imprezę, ja jednak zostaję w domu. Szczerze mam dość gwaru.

Na dopełnienie swoich słów zaczął rozmasowywać skroń. Wierzyłem mu, bo w jego głosie pobrzmiewało zmęczenie od dłuższego czasu już. Z jednej strony musiał spędzić noc u obcych ludzi – Ganików – a potem w domu Lindy następne dni. To całkiem sporo jak na osobę, która stroniła od ludzi przez lata. Sam znałem uczucie wyczerpania po zbyt głośnych dźwiękach nawalających w moje bębenki kilka godzin. Albo po kilkugodzinnych debatach z tłumem ludzi.

– Jasne, rozumiem – zapewniałem z uśmiechem, przytulając się do niego. – Miałeś ostatnio sporo stresu i świetnie dawałeś radę, ale nie ma co przesadzać.

– Czyli jak Pett będzie truł dupę... – zaczął, oddając uścisk. Zaśmiałem się.

– Tak, kochanie, wtedy cię osłonię przed blondi.

Skończyliśmy pakowanie w luźniejszej atmosferze. Poinformowałem po wszystkim Anję, że wracamy i powinniśmy za godzinę lub dwie być na miejscu. Wszystkie swoje rzeczy upchnąłem do dużego plecaka od taty, który naprawdę mieścił w sobie sporo, a dodatkowe kieszonki zapewniały komfort podróży z nim. To mi przypominało non stop, że ja i Olai nie daliśmy sobie żadnych prezentów fizycznych. Mogliśmy zdecydowanie potraktować nasz seks jako wspólne dziękowanie sobie w te święta. Gdy tylko przed wyjazdem wspomniałem, że chciałbym mu coś kupić, ten od razu odparował, że nie ma zamiaru kupować dla mnie i mam sobie darować. Nie byłem materialny, okej? Chodziło raczej o ton, którym to zakomunikował. Jakby miał się wściec, gdybym tylko wyciągnął spod choinki coś dla niego. Takim cudem pod drzewkiem wylądowały tylko upominki dla bliskich – w tym te pozostawione w domu Anji dla domowników – a my dwaj byliśmy w pewnym sensie o suchym pysku. No, może nie do końca obaj, bo ja dostałem coś od taty i Lindy. Kristin się nas nie spodziewała, więc nie była gotowa, za co długo przepraszała, chociaż przecież nie było za co. Prezenty – wyrosłem z nich drastycznie szybko, gdy byłem sam z tatą. Wolałem je sprawiać mu, aby zobaczyć uśmiech, niż samemu wyczekiwać jakiegoś. Jakoś tak... było zdrowiej.

Believe it//bxb//✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz