XX: Potrójne zmęczenie

454 65 9
                                    

|w domu|

Siedziałem na ławce w parku od dobrych czterdziestu minut. Było mi zimno, bo słońce zniknęło dawno temu i zabrało resztki ciepła, jakie można było odczuwać na zewnątrz. A ja siedziałem w kardiganie z nogami przy klatce piersiowej. Ludzie mijali mnie odziani w grubsze płaszcze. Zazdrościłem im. Spoglądali na mnie, jak na dziwaka, tylko nieliczni ignorowali totalnie.

Czułem się samotny w morzu ludzi. Było tylu wokół mnie, a jednak tak mało prawdziwych, którzy by zrozumieli moje myśli i czyny. Nikt nie mógł jednak tego zrobić, bo nikt nie mógł czuć czyichś głosów. Nie wiedzieli, co czułem, gdy rozmawiam z Olaiem lub stałem nieopodal niego. Dla nich było to zwykłą chęcią zbawienia kolejnej osoby, nie rozumieli, że dla mnie to było jak spotkanie bratniej duszy. Mieszanka przyjaciela i kochanka.

Co zabawne, przez głowę przeszła mi myśl, że może pośród tych wszystkich ludzi wokół mnie, to mama byłaby w stanie mnie zrozumieć. Jasne, nie miała daru, ale uciekała tyle samo co ja przed prawdziwą sobą. Wybrała miłość ponad schemat szczęśliwej rodziny. Wybrała kobietę zamiast rodzonego syna. Absurd czyż nie?

Zaśmiałem się bezdźwięcznie.

Nisko upadłem, że brałem ją pod uwagę, a ojca już nie. Na pewno istniał racjonalny powód, dla którego nie chciał mi wyjawić swojej nowej rodziny. Wierzyłem w to. Musiałem, bo inaczej załamałbym się szybciej niż po telefonie od Zoe. To jednak było coraz bardziej kruche. Przesypywało się pomiędzy palcami jak piasek. Dom nie był już bezpiecznym powrotem do czegoś znanego, och nie, to już było miejsce obce i zimne. Nie było zakątka, które mógłbym nazwać schronieniem chociaż na te dwa dni.

Latarnie zaczęły mi się rozmazywać, powstawały proste kreski światła zamiast kul. Po policzkach płynęło mi coś ciepłego. Chwilę później, gdy desperacko chciałem otrzeć ciecz, z mojego gardła dobył się szloch.

Nie chciałem pokłócić się z Urlikiem. Ani z Zoe. Nie chciałem tracić Dana. Nie chciałem być bohaterem dla Janisa. Nie chciałem wątpić we własne plany.

A jednak to wszystko robiłem. Gdzie w tym wszystkim było miejsce dla mnie? Prawdziwego mnie, prawdziwych potrzeb? Od kiedy określiłem się jako gej, życie wcale nie zaczęło być prostsze. Wymogi dotyczące wepchnięcia mnie do łóżka, nawet jeśli w żartach, zaczynały być czymś realnym. Stawianie mi wymogów odnośnie znajomości przez sportowców. Kazanie mi trzymać się z dala od Olaia. Dziwne zagadki od wykładowców. Oddalenie się od Urlika. Nie chciałem żadnej z tych rzeczy.

Chciałem nadal radzić sobie z nauką, ale mieć czas dla ludzi, którzy mogli stać się mi bliscy. Cholera, nie przypuszczałem nawet, że Pettera mógłbym brać pod uwagę, a brałem. Bastiana i jego spokojną aurę przy stole. Esbena i jego siłę w radzeniu sobie. Rika i jego głupkowate podejście do związku ze starszą panią. Hectora... i jego durny uśmiech.

Tylko gdzieś w tym wszystkim zbliżając się do nich, oddaliłem się od Urlika. Zacząłem wątpić w realność naszych zamiarów. Chciałem wierzyć, że to wszystko było moją winą, ale przecież on też miał nowe znajome, z którymi spędzał czas, prawda? Dlaczego więc winę jednak ponosić miałem tylko ja i moi znajomi? Dlaczego miałem rezygnować z Olaia, bo był chory? Ja też byłem. Chory przez otaczające mnie niezrozumienie. Tak było, jest i będzie.

Zoe nie potrafiła zrozumieć mojej niechęci do mamy. Urlik moich potrzeb ukrywania orientacji. Anja zresztą po części też na początku. Tata, mając podobny dar, także nie był w stanie pojąć moich myśli. Nie prosiłem o to, chciałem tylko większego zaufania. Nie miałem go, skoro nawet nie chciał powiedzieć mi, że kogoś poznał. To by wystarczyło. Żadnych personalnych danych, żadnych obietnic. Zwykłe: mam kogoś, życz mi powodzenia. Szkoda.

Believe it//bxb//✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz