Rozdział 5

1.7K 92 1
                                    

Dixie 

Poczułam jak coś ciężkiego wibruje w mojej klatce piersiowej i nie pozwala wziąć normalnego oddechu. Wypuściłam telefon, a ten upadł na materac przede mną. Gdzieś kompletnie z oddali słyszałam krzyk Flory po drugiej stronie, ale wyłączyłam się i pragnęłam zapaść gdzieś gdzie nie było nikogo i niczego. 

Jess... ta sama Jess z Brandonem? Nie, to nie mogła być prawda. W opresji zaczęłam łapać się za głowę i ciągnąć za włosy, żeby tylko jakimś cudem nagle zjawiała się inna Jess Thomson, i to ona jadła kolację z moimi przyjaciółmi, a nie ta... pieprzona hipokryta rodem z samego piekła, spod rąk szatana. 

Musiałam wziąć kilka wdechów, żeby uspokoić narastające nerwy w żyłach. Płonęłam jak jakiś ogień, a ugaszenie go graniczyło z cudem. Zacisnęłam dłonie na pościeli hamując okrzyk. 

***

Czy to wszystko się działo? Czy ja naprawdę stałam dwa dni późnej w ogrodzie Flory i wysłuchiwałam jej informacji na temat tej całej szopki? Bardzo możliwe. 

Czy byłam wkurzona jak stąd do Afryki? Jeszcze bardziej możliwe. 

I czy czułam się jak ostatnia zołza przez to, że dopiero po tym jak usłyszałam o tej szopce zrozumiałam, że Brandon jednak był kimś dla mnie ważniejszym niż przyjaciel? Być bardziej, kurwa może. 

- Ochłoń, to nic pewnego - Flora starała się załagodzić sprawę, i dotykając moich ramion pocieszała. - Brandon od razu wyszedł z restauracji, gdy dowiedział się o tym, że w ten dzień miał ojciec podpisać jakieś papiery z jej ojcem. 

- Z tego co wiem... - zaczęłam i usiadłam na leżaku chowając twarz w dłoniach -... jej ojciec jest jakąś głową, która ma znaczące stanowisko w polityce. 

- Niby tak - westchnęła przysuwając swój leżak do mojego. Również na nim usiadła i objęła mnie dodając otuchy. - Ale tu nic nie ma jeszcze pewnego. Brandon, uwierz mi na słowo, że będzie robił wszystko, aby nie wpieprzyć się w ten układ. 

- Flora - zaśmiałam się gorzko patrząc wreszcie na nią. - Brandon nie ma wyjścia i ty zdajesz sobie z tego sprawę tak samo jak ja, on czy, kurwa cała reszta, która zna twojego ojca. Jego los jest w rękach waszego ojca, i naprawdę nie mów mi, że jest inaczej. 

Zamilkła zdając sobie pewnie sprawę, że miałam stuprocentową rację. To, że on tak mówił, nie oznaczało, że postawi się tak ogromnej postaci w ich świecie. Nie należałam do niego przecież. Nie wiedziałam nic prócz tego co pozwolił mi poznać jeszcze Nathaniel. U boku Brysona w Londynie byłam jak znowu typowa dziewczyna, tylko z dodatek ogromnej straty własnej duszy. 

- Nie myśl tak krytycznie - wykrzywiła wargi pełna grymasu. - Nawet jeśli to przecież każdy głupi wie, że jedyne co ich będzie łączyło to jakiś papierek...

- I wspólne łóżko - wypaliłam wtrącając się jej w słowo.  - Flora, to ja popełniłam tu błąd. To ja byłam tak zacofana i nie zdawałam sobie sprawy, że ten facet był dla mnie jak prawdziwa pomoc. Powinnam być mu za to wdzięczna, a nie odpieprzać jakieś szopki. 

- Ale to normalne, że jesteś zła. Gdybym widziała przy Stephanie jakąś śliską lalę, z którą miałam wiele konfrontacji stałabym już pod jej domem z siekierą,  i pilnowała, aż wyjdzie gdziekolwiek. 

Mimowolnie zachichotałam. W miarę opanowana położyłam się plecami na oparcie leżaka i przysłoniłam słońce dłonią. Było bardzo parno, promienie raziły aż zbyt mocno. Dziękowałam sobie za to tylko, że przed chaotycznym wyjściem nałożyłam sobie SPF. 

- Chcesz winka? - Florka zapytała zalotnie puszczając w moim kierunku oczko. 

- Mhm - mruknęłam tylko przymykając powieki. Możliwe, że alkohol odrobinkę za bardzo pochłoną mnie i przyjaciółkę. We dwie straciłyśmy rachubę czasu, i nim się obejrzałyśmy robiło się coraz to chłodniej - według przybyłych osób, właśnie zaczynało w cholerę mrozić, ale nam było gorąco, przez wypite procenty - dlatego odziane zostałyśmy kocami. 

Gdy postać z materiałem zbliżała się ku mnie poczułam znajomy zapach perfum. Zaciągnęłam się mimowolnie, a chytry uśmieszek wpadł na moje usta; oblizałam je również językiem zlizując ostatnie krople wina z warg. 

- Zmarzniesz - usłyszałam chropowaty głos. 

Po moim ciele przeszedł dreszcz, aż po same końca palców stóp. Gdzieś w dalekiej otchłani słyszałam śmiech Flory. Zapewne to Stephan przyszedł jej na ratunek. Do mnie przyszedł... Brandon. 

Och! On zawsze mnie ratował. Zawsze był przy mnie... 

Poczułam się jak ostatnia zołza. Miałam pod ręką taki skarb, a uciekałam jak najdalej przez złą przeszłość. Nie dałam mu nawet chwili na wykaz prawdziwego siebie, tylko tyrałam ze wszystkich sił moimi sprawami. Zabrałam mu jakiś skrawek życia. 

- Coś się stało? - czułam przy sobie dalej jego obecność. Pokręciłam głową próbując go odgonić, ponieważ nie chciałam przy nim uronić żadnej łzy. - Ej, Dixie - słyszałam odrobinę paniki w jego tembrze. 

- Przytulisz mnie? - wyszeptałam wreszcie. - Proszę...

- Lottie nie musisz nawet prosić - i już po chwili zatopiłam się w jego szerokich ramionach nie mogąc pojąć, że za jakiś czas te same ramiona będą obejmować Jess. Bolało jak cholera...

The Destiny of Dixie |18+Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz