Rozdział 25

1.5K 90 7
                                    

Dixie 

- Mogłabyś do nas wpaść? - głos Flory rozbrzmiał po drugiej stronie. Zaskoczona przesunęłam dwa wieszaki. Między nie zawiesiłam ten trzymany w prawym ręku. Kark przez niewygodne położenie odrobinę mi doskwierał, więc wyprostowanie się było jak pieprzona nagroda. 

- Kończę pracę, za... - zerknęłam na złoty zegarek. - półtora godziny. 

Dmuchnęłam na lecący kosmyk jasnych włosów, i ogarnęłam go za ucho. Była bardzo ciekawa czego ode mnie chciała. Dzwoniła chyba ze cztery razy, ale nie mogłam odebrać, ponieważ miałam bardzo wielu ważnych klientów w butiku, a byłam sama. Co za tym szło obsługa szła mi dość mozolnie. Klientki mające miliony na kontach, i karty swoich mężów wręcz napadały na mnie każdego dnia. 

- Jess urodziła. 

Stanęłam wryta w złotą podłogę. Nawet nie usłyszałam jak melodyjny dzwonek zabrzmiał niedaleko mnie, gdy jakaś franca ponownie weszła do sklepu. Wcześniej nie docierało do mnie to, że Brandon zostanie ojcem dzieci innej kobiety. Kompletnie o tym nie myślałam, bo gdy już przy lampce wina zapadałam w głębie serce prawie wyskakiwało mi z piersi opadając kawałek po kawałku przede mną. 

- T...To fajnie - wyjąkałam szeptem. Poczułam się jak kretynka. Przecież minęło już tyle czasu, a dalej mazałam się jak ostatnia zazdrosna idiotka. 

- Niby tak, ale... Jess zmarła. Zmarła tuż po porodzie. 

- Co? 

Oszołomiona wreszcie się obróciłam natrafiając na karcące spojrzenie blondyny; trzymała stos połyskujących wieszaków na ręku mierząc oceniająco. Zamknęłam na moment powieki, i westchnęłam czując lekkie pod denerwowanie. Nie wiedziałam jak się zachować jak na tamten moment, i powiedziałam tylko:

- Obsłużę klientkę, i zaraz do ciebie przyjadę. Gdzie jesteś?

***

Idąc białym korytarzem kompletnie nie zdawałam sobie sprawy, że widok jaki zastanę po przejściu na salę, do której zaprowadził mnie ochroniarz tak bardzo wbije mi się w głowę. 

Brandon, w asyście swojej siostry, szwagra i ojca trzymał na ręku małą, drobną osóbkę. Niebieski ręczniczek świadczył o tym, iż był to chłopczyk. Gdy tak stałam w wejściu i się mu przyglądałam w głowie miałam tysiące scenariuszy co do tego, jakby to było gdyby nam się udało. Łzy napłynęły mi do oczu, resztkami sił odgoniłam je jak najdalej. 

- Dixie, jesteś już - Flora wypuściła powietrze z ust, i opuściła ramiona wzdłuż ciała. Wtedy uwaga osób skierowała się na mnie. 

Uśmiechnęłam się bardzo delikatnie i podeszłam do nich. Przytuliłam brunetkę, a całą resztę obdarzyłam spojrzeniem. 

Brandon przyglądał mi się w podobny sposób jak ja chwilę wcześniej jemu. W ciemnych tęczówkach wreszcie ujrzałam tego chłopca za którym latałam kilka lat wstecz. Stanęłam przy nim, a on odruchowo pochylił się, aby pokazać mi bobaska. 

Maluch wyglądał jak on... ciemne, gęste włoski. Prosty, mały nosek. Pulchne, pełne usteczka. Idealny. 

- Poznaj Ryana O'Briena. 

Ryan... to imię pasowało do niego w stu procentach. 

- Z malutką jest o dużo lepiej. Nie ma obaw, może być już przy tacie. 

Niespodziewanie za nami pojawiła się pielęgniarka prowadząc malutki wózeczek, z różową kokardką w środku. Głupia zapomniałam, że Brandon przecież miał mieć bliźniaki, prawda? Młoda kobieta postawiła przy naszych stopach pojazd z dziecinką w środku. 

- Kolejna kopia... - pomyślałam. Nie sądziłam, że powiedziałam to na głos. Zarumieniona zezowałam na bruneta. Opuściłam swój wzrok na jasne szpilki wyginając w dziwny sposób palce, w różne inne strony. 

- Co nie?! - Florka podskoczyła w miejscu klaskając. - Słodkie są, a nie spodziewałam się po tym połączeniu. Ten blond szlauch i mój braciszek - pokręciła rozbawiona głową. Dostała suchą reprymendę od ojca, w której upomniał ją, że o zmarłych źle się nie mówi. Może coś w tym było. 

- Możemy porozmawiać? - ni stąd, ni z owąd brunet mruknął ciszej przy moim uchu. Zorientowałam się, że odłożył już dziecko i bezczynnie zajmował się mną. 

- Tak - wypaliłam chyba zbyt pochopnie. Uśmiechnął się pół kłębkiem pokazując mi dłonią kierunek przed nami. Ruszyłam pierwsza wychodząc na korytarz. Stanęłam przy małym automacie na wodę chwytając za kubek. Spragnione gardło domagało się wody, zdecydowanie. 

- Jak już pewnie wiesz, Jess... - zaczął stając przy mnie. Wsunął dłonie do kieszeni spodni opierając się nonszalancko o ścianę. Wyglądał jakby nie zrobiło to na nim wrażenia, choć stracił żonę to zachowywał się jakby mu nie zrobiło to żadnej różnicy. 

- Mhm - mruknęłam nie zbyt wiedząc co odpowiedzieć. Przełknęłam zimną wodę i wyrzuciłam plastik do kosza przy małym ustrojstwie. Moment w jakim się znalazłam nie był dla mnie komfortowy. Wręcz przeciwnie, chciałam się zapaść pod siebie, i dopiero wtedy zadałam sobie pytanie po co zgodziłam się na to, aby z nim wyjść. 

- Teraz się wszystko zmieni, wiesz? - zapytał zbliżając się z sekundami coraz to bardziej ku mnie. Sama odruchowo cofnęłam się o kilka korków wpadając na rząd krzeseł. Syknęłam cicho łapiąc się za oparcie jednego. 

- Em... - jąkałam się skacząc wzrokiem na wszystko tylko nie na niego. 

- Nie odpuszczę - zarzekł chwytając mnie za bark. - Dixie, słyszysz? Nie odpuszczę NAS teraz, ani nigdy więcej. 

Z tymi słowami zostawił mnie samą w dołującej bieli. Oddychałam dość szybko, a serce i puls przyspieszyło niczym galop. Przyłożyłam dłoń do piersi wewnątrz lamentując. 

Zadeklarował coś tak potężnego, że omal nie zwątpiłam w jego starania. Sytuacja i miejsce nie sprzyjały dobremu zakończeniu. 

The Destiny of Dixie |18+Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz