Rozdział 34

1.4K 75 3
                                    

Dixie 

- Dziękuję za to, że nam pomagasz - Valory załkała w moja ramię. Przytuliłam ją do siebie hamując wewnętrzny zgrzyt. Nie wiedziałam co mam jej mówić, ponieważ sytuacja była napięta tak bardzo, iż w sumie mogło zdarzyć się dosłownie wszystko. Mogli wrócić już wtedy z Borysem, bądź mogli dopiero wpaść na jakieś tropy. 

- Wszystko... wszystko będzie dobrze - wymamrotałam licząc, że zaraz wróci mój brat wraz z Brandonem. Z samego rana wymknęli się obydwaj zostawiając mnie z dziewczyną i w ramach pomocy z dziećmi bruneta. Nie miałam problemu, aby zająć się niemowlakami, jednak w obecnej sytuacji musiałam być bardziej czujniejsza niż kiedykolwiek. 

- Wyszli już tak dawno - westchnęła wycierając rękawem bluzy. - Mogło przecież im się coś stać, może potrzebują naszej pomocy a my tu tak siedzimy?! 

- Val! Uspokój się - zbeształam dziewczynę wręcz natychmiast. Mogłam spodziewać się wszystkiego, ale nie tego, że coś poważnego im się stanie. Z Grysonem był Brandon, co jasno deklarowało, że nie wpadną w jakieś większe tarapaty. - Znam ich obu, i doskonale wiem, że zrobią niczego nieodpowiedzialnego - no chyba, że byli już bardzo blisko, a na ich drodze stał jakiś intruz, dodałam w myślach. 

- Och, tak bardzo chciałabym mieć już w swoich objęciach Borysa - z wielką rozpaczą wpatrywała się w Ryana. Jęknęłam w duchu, czując coś w tamtym momencie podobnego do niej. - Oby mu się tylko nic nie stało, mój słodki chłopczyk... - lamentowała płacząc u mojego boku. 

***

- Są! Już są! - Valory jak z procy wystrzeliła prosto do drzwi słysząc na klatce szmery. Westchnęłam kładąc już śpiącą dziewczynkę z powrotem na miejsce obok. Sophia była małym płaczkiem, i doskonale już zdałam sobie z tego sprawę. Nie zazdrościłam Brandonowi. Za to jego syn to prawdziwy rozbójnik i łakomczuch.

- Uwaga - usłyszałam męski, obniżony tembr nie należący do żadnego z chłopaków. Zmarszczyłam czoło obracając się do tyłu. 

O mój Boże! Zasłoniłam pełna przerażenia usta na widok spluwy przyciśniętej do skroni Valory. Po jej bladej twarzy znowu ciekły łzy, a w oczach czaiło się prawdziwe przerażenie. Ze skulonymi ramionami wręcz błagała mnie o ratunek. 

- Laleczko, wreszcie cię znalazłem. 

Nie wiedziałam dlaczego, ale natychmiastowo zorientowałam się, że chodziło o mnie. Obrzydliwy uśmiech na twarzy oprawcy obudził we mnie prawdziwy wstręt. Nie zorientowałam się nawet, gdy za plecami dwóch osiłków złapało za moje ramiona wyginając je do tyłu. Jeden jeszcze specjalnie pchnął mnie kolanem do przodu powodując przerażające rwanie mięśni. 

Krzyknęłam w otępieniu próbując się uwolnić, ale na nic. 

- Przez ciebie straciłem córkę - mężczyzna podszedł do mnie puszczając Valory. Wtedy swoją broń przysunął pod moje gardło. 

- Nie wiem, kim pan jest - wymamrotałam dalej siłując się z mężczyznami za mną. Ciągnęli za ręce chyba najbardziej jak tylko mogli. Bałam się, że zaraz mi je wyrwą. 

- Czyżby? Sądzisz, że jestem taki głupi, dziwko?! Przypominasz sobie Jess? Te o dużo lepszą kandydatkę na żonę dla Brandona od ciebie? Moja córka nie żyje przez ciebie, szmato! A te dzieci - zerknął za mnie - należą do mnie, nie do tego szczura. 

O nie! Wszystko momentalnie ułożyło mi się w pieprzoną całość. Przypomniałam sobie spotkanie sprzed trzech lat gdzie ogłoszono ślub Brandona już oficjalnie. Thomson, siedzący na wysokim szczeblu polityki właśnie mnie znalazł i chciał zemścić się za coś na co nie miałam nawet najmniejszego wpływu. Najgorsze było to, że na moich oczach dopadł do dzieci i wziął je tak po prostu, wtedy gdy ja dostawałam na swoje ciało mnóstwo uderzeń od oprawców. 

Zgięłam się czując między wargami krew. Metaliczny posmak spowodował dreszcz płynący wzdłuż kręgosłupa obezwładniając mnie.  

- Bierz ją, te zostaw - staruszek machnął na przerażoną i skuloną w kącie Valory. Ponownie ci sami mężczyźni wzięli mnie pod pachy i wyprowadzili z mieszkania ledwo żywą. Ciągnęłam piętami po podłodze, a pieczenie świadczyło o rozległych ranach przez otarcia. 

- Z...zostawcie mnie - wymamrotałam ledwo świadoma. Do mojego karku została przystawiona długa igła, którą widziałam jak przez mgłę. Pieczenie spowodowało lekkie rozluźnienie, dzięki któremu zapadłam w błogą czerń. 

***

Obudził mnie tak zwany "zimny prysznic". Biorąc głębokie wdechy miałam wrażenie, że braknie mi tchu. Nim otworzyłam ciężkie powieki chciałam ruszyć dłonią, ale... nie mogłam tego zrobić, ponieważ coś mi to uniemożliwiało. 

- Otwórz oczy! 

Ponownie fala lodowatej wody wylała się strumieniem na moją twarz. Serce szalało mi z wysiłku, i miałam wrażenie, iż lada moment wybuchnie w moim środku razem z całą resztą wnętrzności. To ile energii włożyłam w wykonanie polecenia wiedziałam tylko ja...

- Zemsta będzie słodka, ślicznotko - Thomson oblizał swoje wargi obniżając się do mojej pozycji. Mierzył mnie wzrokiem jakby szukał na twarzy jakiegoś zaczepnego miejsca. Złapał mnie za płatek ucha wyrywając z niego kolczyk. Przerwał bardzo delikatną skórę, a krew pociekła po mojej szyi. - Wyślę to Brandonowi, zastanawiam się jeszcze nad dodatkiem - mruczał oglądając mnie całą. 

Niespodziewanie chwycił za materiał sukienki i rozerwał go na klatce piersiowej. Wyjął z kieszeni scyzoryk przecinając koronkowy stanik. Wyrwał materiał z miseczek i rzucił pod swoje stopy. 

- Myślisz, że się ucieszy? 

The Destiny of Dixie |18+Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz