Rozdział 31

1.5K 83 3
                                    


Dixie 

Ciężko oddychałam wlokąc się do własnego mieszkania. Przez całą podróż z powrotem miałam w głowie te pieprzone słowa, które usłyszałam, gdy byłam w trakcie drogi do łazienki. Zdyszana jak po hardcorowym maratonie oparłam się plecami o drzwi dudniąc pełnymi zdaniami, jakie zapamiętałam:

- Dlaczego spierdoliłeś mi życie narzucając pierdolone zasady, na które nie miałem wpływu?! 

- Tak. Chciałem zabrać ją z powrotem do Londynu i pozwolić na normalne życie, takie jak chciała, ale... zrujnowałeś to. Zabrałeś mi możliwość życia z kobietą, którą, kurwa mać się składa, że pokochałem. 

Zawyłam chowając twarz w dłoniach. Opadłam bezwładnie na podłogę drżąc. Nagły napad pieprzonej bezradności zabrał mi jakiekolwiek możliwości rozmyślania o tym na spokojnie. Nie miałam tam nikogo, w samotności musiałam uporać się z tym co znowu mnie przytłoczyło. 

***

Była druga w nocy. Siedziałam ze skulonymi nogami na kanapie, a jedyne światło jakie do mnie dochodziło to to ze świeczki zapachowej ustawionej na szklanym stoliku. Patrzyłam na płomień zaplątana we wszystkie wspomnienia jakie miałam z nim... Obok leżał album ze zdjęciami, który zrobiłam na jego urodziny. 

Tak. Chciałam mu go podarować na dwudzieste piąte urodziny, ale los nie chciał, abym to zrobiła, ponieważ w tamtym okresie ulokowana byłam we Francuskiej willi Carmelli. Wtedy nie chciałam go widzieć, a tym bardziej dawać mu czegokolwiek, byłabym hipokrytką gdybym zdecydowała się polecieć na jego urodziny, których z informacji jakie uzyskałam nie były przez niego celebrowane. 

Samotna łza pociekła wprost na fotografię z numerem jeden. Magiczna chwila w której Brandon zawrócił mi w głowie podczas siedemnastych urodzin Flory. 

Stałam przy nim uśmiechając się niczym szalona wariatka. Po minie Brandona nie było widać niczego. Patrzył w obiektyw jakby zaraz miał go roznieść w drobny mak, za to jego ramiona wisiały swobodnie wzdłuż ciała. 

Było takie piękne, i tak cholernie ważne... 

Przeglądając całą resztę w pewnym momencie usłyszałam dzwonek do drzwi. Otarłam policzki marszcząc brwi. Kto u licha postanowił o tak późnej porze mnie odwiedzić?! Poczułam jak żołądek zaciska mi się w jakiś supełek, a żołądek podchodzi do gardła. 

Na początku chciałam się nie odzywać i po prostu udawać, że po prostu zasnęłam już. Jednak słysząc coraz to brutalniejsze uderzenia w drzwi zlękłam się na paluszkach podchodząc do wizjera. Zamarłam widząc po drugiej stronie Valory i Gryson stali po drugiej stronie; mój brat miał sińca pod oczami, a rudowłosa była w podobnym stanie co ja. 

Otworzyłam natychmiast. 

- Co wy tu robicie o tak późnej porze? - przełknęłam ślinę patrząc na nich w pełnym zaskoczeniu. 

- Musisz nam pomóc - Gryson wypalił od razu. - Porwali naszego syna, rozumiesz? Te chuje porwali naszego Borysa... 

***

- Kim są ci ludzie?! - zapytałam krążąc po salonie gryząc dłoń. Gryson w tym czasie tulił do siebie dziewczynę. 

- Poboczny gang Vallendera. Zadarłem z nimi już jakiś czas temu. Znaleźli nas i wtargnęli do mieszkania zabierając Borysa w ramach zapewnienia, tego, że spłacę dług w terminie. Problem w tym, że nie mam kasy. Nie potrafiłem uchronić własnego dziecka... 

- Nie mów tak! - Valory złapała go za policzki pełna płaczu. - Chroniłeś nas najlepiej jak mogłeś. Doskonale wiedzieliśmy, że prędzej czy później nas znajdą. - Pocierała czule jego zarost.

- Pomożesz nam? 

To bardzo ważne pytanie wypłynęło z ust mojego jedynego brata. Co miałam zrobić? Wysłać ich na pożarcie przez jakiś idiotów? Podrapałam się po głowie myśląc nad tym co mogłabym zrobić. Pakowanie się w kolejne kłopoty w roli głównej z bandytami nie było moim celem. Ale... 

- Poczekajcie tu. Jeśli jesteście zmęczeni idźcie do sypialni. Po prawo w bok pierwsze drzwi - machnęłam im głową mamrocząc pod nosem. Sięgnęłam po telefon wybierając numer. Ten numer... 

Gryson zdawał sobie sprawę, że nawet dla lepszego stanu dziewczyny najlepszym wyjściem będzie zaprowadzenie jej do łóżka, dlatego zrobił to. Ja w tym czasie czekałam, aż Brandon odbierze. Usiadłam znowu na kanapie czując szalejące bicie serca. 

- Dixie? - zaspany, zachrypnięty a przy tym seksowny tembr rozbrzmiał kilka sygnałów później. 

Musiałam zahamować chęć zamknięcia powiek i zagryzienia wargi. Zacisnęłam palce na telefonie wyduszając:

- Musisz mi pomóc. Znaczy... Grysonowi. 

- Komu? - diametralnie głos mu się zmienił na poważniejszy. - Dixie? 

- Mój brat. Odnalazłam go - wyznałam szepcząc. - Brandon, on wplątał się w bardzo poważne gówno, a ja nie potrafię mu pomóc - poczułam pod powiekami szczypanie. - Nie chcę znowu... - machałam dłońmi szukając odpowiednich słów. Nie znalazłam ich. 

- Najwcześniej do Nowego Jorku dotrę dopiero jakoś o ósmej. Muszę wziąć dzieciaki. Nie mogę ruszać się bez nich. 

- Rozumiem... - przełknęłam ukłucie. - Porwali jego dziecko. 

- Kto? Dixie potrzebuje konkretów. Nie zacznę działać jeśli mi nie powiesz więcej szczegółów. 

Byłam zaskoczona, że niemal od razu zareagował. Szczerze? Dzwoniąc do niego nie sądziłam, że weźmie sam osobiście się za to. Miałam w głowie pewność, że to jego ludzie zrobią całą robotę. 

- Jakiś poboczny gang z ulicy. Brandon, ja... - przerwałam czując wyczerpanie tamtym dniem. - Jestem cholernie zmęczona. 

Sama nie wiedziałam dlaczego mu to powiedziałam rozklejając się. Próbowałam ukryć szloch, ale nie wyszło. 

- Wiem, skarbie - jego spokojny tembr otulił moje ucho. - Ale już niedługo uwierz mi... Teraz zajmę się sprawą twojego brata. Jak przyjadę opowiesz mi wszystko, dobrze? 

- Mhm - mruknęłam wpatrując się w dalej otwarty album przed sobą. Niemożliwe było to co się ze mną działo. Całe bagno zalało mnie od stóp do głów. 

***

Wybaczcie, że dzisiaj taki trochę monotonny i mało konkretny rozdział, ale tak się jakoś złożyło... chciałam zrobić to jako wprowadzenie do prawie ostatniej takiej sytuacji w tej części. Trzymajcie się, buźka! 

The Destiny of Dixie |18+Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz