Rozdział 36

1.5K 88 3
                                    

Dixie 

- Puszczaj mnie! - wysyczałam szarpiąc się z jakimiś ogromnym typem za mną. Silnymi rękoma skrępował moje dłonie nie pozwalając na cokolwiek. Po prostu śmiał mi się prosto w twarz z niemocy, która mną wtedy zawładnęła. - Słyszysz?! To boli! 

- Gdybyś się nie kręciła jak pieprzona glista, nie byłoby tego problemu - odpowiedział tylko dalej ciągnąc mnie po schodach. Były betonowe, i zimne. Ochładzały moje stopy, na których nie miałam butów. Stopy były całkowicie brudne, w popiele i smarze. Miałam poranioną skórę przy okolicy kostki, więc tak gwałtowne ruchy stawały się prawdziwymi torturami. 

Gdybym się nie kręciła, nie wiadomo do czego mogliby się posunąć, to stwierdzenie miałam już na końcu języka, ale powstrzymałam się i jedynie już bardziej polubownie pozwoliłam przeciągnąć swoje "zwłoki" aż do nieznanego mi pomieszczenia. 

Znajdowało się ono za metalowymi drzwiami. Oprawca pchnął je wprowadzając mnie do samego środka. Gdy dotarł do mnie płacz dzieci włoski na ciele stanęły dęba. Na widok płaczącej Sophii, i jej brata poczułam pewnego rodzaju ból. Chciałam się uwolnić, żeby wziąć ją w swoje objęcia i uspokoić, widząc, że niemowlę ledwo nie pada z wycieńczenia, ale nie mogłam. 

- Zrób coś - wyszeptałam sama czując pod powiekami łzy. - Pomóż jej! Pomóż chociaż tej biednej, Bogu ducha winnej dziewczynce! 

- Matka Teresa się znalazła - usłyszałam tylko mamrotanie przy uchu. 

Zacisnęłam dłonie w pięści wbijając paznokcie w skórę. Pieczenie ponownie dało o sobie znać, ale to nie równało się z tym co działo się z maluchami. 

- Dobra wróżka, Dixie Benet - prześmiewczy tembr wydobył się z zacienionego miejsca w piwnicy. - A wiesz kogo jeszcze mam? - Przed moimi oczami wypchnięto z ciemnicy kolejne dziecko. Tym razem był to chłopczyk. Przerażony płakał tak głośno, prawie na równi z Sophią. 

Poznałam go. To był Borys, syn mojego braciszka. 

Załkałam kumulując wszystkie siły na to, żeby wydostać się z uścisku. Musiałam im pomóc. Nawet własnym kosztem. 

- Wypuść ich, zostaw mnie. 

- Oj nie... - męska sylwetka stanęła ze mną twarzą w twarz. To nie był Thomson, tylko raczej jego jakaś młodsza podróbka. Cięte rysy twarzy, i kilka długich blizn ciągnęło się po policzku. Wyglądały jakby ktoś je celowo tam umieścił, z ogromnym staraniem i precyzją. 

Przełknęłam ślinę, gdy stalowe tęczówki wbijały się we mnie niczym sam sztylet. 

- Puść ją, Mark. Zawołam cię wkrótce - machnął ręką jakby nigdy nic. Zostałam z nim mając w tle srogie skowyty dzieci, które nie były winne niczemu. Łamało mi się serce. Byłam kobietą, która w sposób szczególny była wyczulona na cierpienia tych istot.

Moje nadgarstki nagle zostały uwolnione. By mrowienie ustało zaczęłam kręcić nimi wokół licząc, że zdołam powrócić nimi do pełnej sprawności przed tym jak znowu mnie zakują jak jakiegoś szaleńca. To oni byli psychopatami, nie ja. 

- Dixie, Dixie, Dixie... - nieznany westchnął łapiąc mnie za kosmyk klejącego się włosa. - Nie dziwię się, że ten chuj O'Brien lata za tobą jak pies, jednak... nie o tym - obrócił się podchodząc do jakiegoś stołu. Wziął z niego szklankę, której wcześniej nie zauważyłam i wlał do niego coś gazowanego. 

- Kim jesteś? - wyszeptałam ledwo hamując się przed podejściem do Sophii, dalej wydzierającej się w prowizorycznym łóżeczku. Pocierałam zimne ramiona, i zagryzałam suchą wargę. 

- Ja? Skarbie, jestem pieprzonym szatanem, który od lat wojuje o terytorium z twoim kochasiem. Przyszedł czas wreszcie na ostateczną rozgrywkę - uśmiechnął się niczym sam szatan. - Alvaro Saint we własnej osobie, księżniczko - ukłonił się jakby ta cała sytuacja go bawiła. 

Słyszałam to nazwisko, wtedy gdy Gryson opowiadał Brandonowi swoją historię. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że wpadłam w samo piekło. Dwóch wrogów O'Briena przeciwko niemu samemu. 

***

Mogłam z nimi zostać. Mogłam przytulać całą trójkę do siebie szepcząc przede wszystkim Borysowi, że będzie dobrze, a nasz bohater niedługo po nas wróci. Tak bardzo chciałam w to wierzyć, tak cholernie mocno się o nich bałam... 

- Benet - suchy głos należący do tego samego faceta, który mnie tam przywlókł zwrócił na mnie uwagę. Lampka, niegdyś wcześniej dająca ledwie widoczne światło rozprzestrzeniła swój strumień pod same nóżki chłopca śpiącego przy mnie. - Zostaw bachory, zaraz przyjdzie do ciebie szef. 

Nim się zorientowałam to Thomson wszedł do środka trzymając w dłoni broń. Skuliłam ramiona poruszając się na zimnym betonie. Odruchowo zasłoniłam ciałka niemowlaków ramionami, a Borysa przysunęłam do swojego biodra. Na szczęście nie obudził się. 

- Wreszcie mogę się ciebie pozbyć i zrobić mu to samo co zrobił on mi! - wykrzyknął. 

- Proszę... - wyszeptałam czując drżenie w każdym calu swojego ciała. - Proszę nie krzywdź ich. Zrób ze mną cokolwiek zechcesz, ale te biedne dzieci wypuść. 

- Chyba zgłupiałaś, że oddam mu z powrotem jedyne co mi zostało po Jess. Oddałem Gabrielowi ją pod skrzydła, a on? Doprowadził do jej śmierci. On i ten jego syn! Pierdolona gnida - splunął. 

- To dlaczego są w tym miejscu, a nie w ciepłym pokoju? - zanim pomyślałam to wymsknęłam coś w sumie bardzo słusznego. Skoro zależało mu na dzieciach, powinien zapewnić im doskonałe warunki. 

- Z czasem... z czasem nie tylko one dostaną to na co zasłużyły - zbliżył się do mnie w kilku krokach łapiąc za moją brodę. Uniósł ją widząc pewnie oczy pełne paniki. - Dopóki cię nie zabije na jego oczach nie spocznę, rozumiesz? 

Uświadomiłam sobie w tamtym momencie, że mój koniec był bliższy niż myślałam. 

The Destiny of Dixie |18+Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz