Rozdział 45

1.5K 86 7
                                    

Brandon

- Zostaniesz z dzieciakami? - zapytałem Flory dociskając telefon do ramienia. Sięgnąłem po smoczek i wsadziłem go między usta Sophii. 

- A mam wyjście? - zaśmiała się po drugiej stronie. - Jasne, dawaj mi te dwa szkraby. Ciotka gotowa na każdą ewentualność. Jeśli to ma związek z Dixie, mogę zostać z nimi do jutra rana - zaczepnie dodała. 

- Owszem, ma to związek z nią, ale nie myśl o niczym innym niż o kłótni stulecia. Muszę jej wybić z głowy jakieś popieprzone scenariusze. Czuje, że ona po prostu się boi, a kurwa mać nie ma już czego, i nie wiem jak jej to przetłumaczyć - westchnąłem pocierając jedną dłonią oczy.

- Powiedz jej to, zacznij od delikatnego zauważenia, a jeśli dalej będzie się opierać, to nie wiem. Może lepiej odpuścić... 

- Chyba śnisz - prychnąłem łapiąc małe ciałko córki w swoje objęcia. Pochyliłem się odrobinę, aby wsadzić ją do nosidełka. Ryan zadowolony spał już w swoim. Z dnia na dzień coraz to bardziej mnie przypominał, co oczywiście było moją chlubą. Żadne z maluchów nie odziedziczyło praktycznie niczego po Jess, na całe szczęście. - Nie odpuszczę, choćbym miał nawet dostać kulkę w nogę, zrozumiano? No, a teraz pakuje dzieciaki i ruszamy do ciebie - rozłączyłem się nawet nie czekając na jej odpowiedź, była wtedy zbędna. 

***

Wszedłem niczym sam najsilniejszy wiatr nadmorski do środka sali nie zastając jej tam. 

- Co jest?! - niemal krzyknąłem zdzierając sobie gardło. Gdy wyszedłem z pustego miejsca od razu rzuciłem się na lekarza, który szedł akurat do sąsiedniej sali. Zaskoczony facet pobladł na twarzy gdy przyparłem go do ściany. - Gdzie jest, kurwa Dixie?

- N...Na sali - wyjąkał. 

- Nie ma jej tam - pchnąłem go bardziej nie dając możliwości wyrwania się. - Powtórzę pytanie drugi raz, trzeciego nie będzie! Gdzie jest Dixie?! 

- Brandon puść go! - usłyszałem obok siebie przepełniony paniką znajomy głos. - Brandon!

Wypuściłem z klatki doktorka i jakby nigdy nic, nagle podszedłem do niej zmieniając diametralnie swoje nastawienie. Gdy spojrzałem w jej zielone oczy moja natura dzikiego zwierza przestała istnieć. Ulotniła się jak cały gniew. 

- Boże, Dixie ty chcesz mnie do grobu szybciej wpędzić? - kucnąłem przy niej, a kobieta, która pchała wózek na którym się znajdowała spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem i odeszła za mężczyzną do innego miejsca. 

- Dlaczego napadłeś doktora Browna? - łypała na mnie zawzięcie. 

- Bo mogłem - burknąłem pod nosem. - Dlaczego gdzieś wychodzisz, skoro masz złamane żebra? 

- Nie tu - westchnęła. - Zaprowadź mnie do sali, tam porozmawiamy. 

Wyprostowałem się i sprawnie złapałem za miękkie rączki. Zaprowadziłem ją do jasnego pokoju i bardzo powoli podniosłem lekkie ciało z podłoża. Spięła się jak struna, ale nie na długo. Zapewne ból jej na to nie pozwalał, więc czekała, aż ją ułożę na łóżku. 

- Nie widzisz tego? - zapytała nagle zmieniając całkiem swoje bojowe nastawienie. Zmarszczyłem ciemne brwi nie wiedząc za bardzo do czego dąży. Westchnęła z grymasem poprawiając swoją pozycję dzięki unoszeniu się na pięściach. 

- Czego, Dixie? 

- Tego, że jeśli jesteśmy gdziekolwiek razem zaraz trafia nam się jakieś nieszczęście. 

Zamurowało mnie. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że tak naprawdę to o to mogło jej ciągle chodzić! Olśnienie jakieś skumulowało się we mnie powodując nagły atak śmiechu, przepełnionego triumfem. 

- Boże, Lottie naprawdę ciągle chodziło ci o to?! - euforia zyskiwała ku górze. 

- T...tak - wyjąkała zaskoczona i speszona. Jej jasne policzki oblały się szkarłatem. 

- To ja, kurwa nie śpię po nocach myśląc, że ty mnie już nie chcesz, a tu chodzi tylko o to?! Lottie, nie strasz mnie - złapałem się teatralnie za serce. Zatrzymałem swój napad i usiadłem obok niej łapiąc za zimne dłonie. - Przysięgam ci na mojego ojca, że taka sytuacja jaka wcześniej się wydarzyła nie będzie miała już miejsca, rozumiesz? Thomson i Alvaro nie żyją, a ich sojusznicy boją się ruszyć mojego terytorium nawet odrobinkę. Wygrałem, rozumiesz? - pochyliłem się przykładając swoje czoło do niej. - Wygraliśmy razem. Zawsze razem. 

Zgiąłem palce łącząc nasze dłonie. Chciałem by poczuła najmocniej jak się dało to, że kocham ją jak wariat od kilku dobrych lat. 

- Kiedy będziesz mogła stąd wyjść... - zaczęłam zamykając powieki. - Zabiorę cię do siebie, i zaopiekuje. Nie pozwolę na to, aby znowu cię stracić. Za dużo czasu zmarnowaliśmy. 

- J... ja chciałam wrócić do Londynu - wypaliła przerywając jakże romantyczny moment. Oderwałem się od niej pełen zaskoczenia. Patrzyła na mnie z jakimś oczekiwaniem. 

- Chciałaś mnie zostawić - bardziej stwierdziłem niżeli zapytałem. - Dixie, nie pozwalam ci na to! - uniosłem stanowczo głos. - Już nigdy więcej nie zostawię cię, rozumiesz? 

- Nie chcę by znowu wam czy mi się coś stało, rozumiesz?

- Ale, już nie ma żadnego zagrożenia - zapewniłem. - Pozbyłem się ich wszystkich, i uwierz, że nawet jeśli jakiś idiota postanowi nadepnąć mi na stopę nie dożyje następnego dnia. Już nie jestem pieprzonym synem przywódcy, ja tym przywódcą teraz jestem. 

Przez jej oczy mignęło tyle uczuć, tak różnorodnych, nieznanych mi dotychczas, że zacząłem się zastanawiać czy wyłożenie kawy na ławę było dobrym rozwiązaniem. 

- Dobrze. Zostanę w Ameryce. 

Chyba nigdy nie będę wiedział, co wtedy poczułem. 

- Kocham cię, Dixie, i zrobię wszystko, abyś była najszczęśliwszą kobietą na świecie. Wynagrodzę ci każdą krzywdę, która cię spotkała na tym pierdolonym świecie. 

The Destiny of Dixie |18+Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz