Rozdział 37

1.5K 80 1
                                    

Brandon 

Krążyłem po gabinecie Stephana co róż strącając z biurka jakiś przedmiot. Na początku zrzuciłem lampkę stojącą na brzegu, potem jakieś notesy, długopisy, karteczki... ręka Flory zaszkodziła mi w złapaniu za jakieś urządzenie elektryczne z którego jej mąż coś wpisywał do systemu. 

- Uspokój się - siostra złapała mnie za policzki zimnymi dłońmi. Stała na palcach uważnie przyglądając mi się swoimi sarnimi oczami. - Nerwami nie zrobisz nic. Musisz wreszcie usiąść i na spokojnie podejść do tej sytuacji, choć rozumiem, że nie jest łatwo. Pomyśl o Dixie, o dzieciach... nie pomożesz im rujnując cały dom, Brandon. 

Dixie... bolało mnie pieprzone serce. Chciałem ją wziąć w objęcia i nie wypuszczać już do końca swoich dni. Pragnąłem zatopić twarz w jej miękkich, pachnących jaśminem włosach, i wypić pieprzoną Latte zrobioną z jej prywatnej receptury, w której zamiast pianki robiła prawdziwe cudo. 

Opadłem wreszcie na kanapę chowając buzię w dłoniach. Drżałem jak pieprzone zwierzątko pozostawione bez swojej rodzicielki tuż przed pożarciem przez polująca na niego napastnika. 

- Brandon, Dixie miała przy sobie telefon - Stephan momentalnie otrzeźwił mój umysł. Spojrzałem na niego zamglonym wzrokiem. Siedział zgarbiony mając na udzie bawiącą się jego spinkami od mankietu Love; w tamtej chwili zazdrościłem mu jak cholera. Zmrużył oczy bardziej się pochylając. - Skarbie, leć do mamy. Tata zaraz do ciebie przyjdzie - cmoknął pozwalając uciec dziewczynce w objęcia brunetki obok. - Jej telefon wyrzucony został przy magazynach na wschodniej części stanu Maine. 

- Najszybsza droga? 

Wiadro zimnej wody nareszcie mnie oblało powodując napięcie wszystkich mięśni. 

- Lot odrzutowcem. Maks dwie godziny, autem jednak bardziej ryzykownie i ponad siedem godzin. Brandon?

- Co? - wymamrotałem grzebiąc w telefonie. Już pisałem wiadomość do pilota, aby zjawił się jak najszybciej na płycie lotniska i przygotował maszynę do startu. 

- Zabierz moich ludzi. Wiesz, że nie mogę ryzykować, prawda? 

Nie miałem mu tego za złe. Nie chciał umrzeć śmiercią podobną jak jego przyjaciel kilka lat temu. Na myśl o Nathanielu przeszedł mnie jakiś dziwny dreszcz. Może to przez to, że Dixie i on.. och! Koniec! Stephan miał dla kogo żyć i miał do kogo wracać wieczorami. Rodzina była dla niego wszystkim, dla mnie moja też, dlatego... 

- Joshua! Zwołaj każdego, pieprzonego gnojka. Ma być uzbrojony i gotowy na ogień bez zawahania!  

***

- Szefie? - łysy zwrócił się do mnie krzyżując nasze spojrzenia w lusterku. - Ktoś chyba za nami jedzie - mruknął przyspieszając. 

Zerknąłem za swoje ramię. Byliśmy już w Maine, jechaliśmy bocznymi uliczkami z widokiem na Ocean. Fale odbijały się na ogromną wysokość rozlewając wody na oddalone o kilka metrów kamienie. Faktycznie. Dwa czarne SUV-y jechały za nami co jakiś czas mrugając światłami. 

- Zjedź na pobliską dróżkę. 

Nie ciekawy moment sobie wybrali, mignęło mi przez myśl. Nie znałem tego stanu tak jak reszty. Maine wydawało mi się kompletnie odległym państwem nawet nie należącym do Ameryki tylko do krainą Norwegii. 

- Nie mam gdzie. Nawigacja pokazuje mały klif jedynie po prawo za kilometr - szofer stukał palcami w ekranik Tesli coraz to bardziej zwiększając prędkość na liczniku. Zacisnąłem palce na fotelu przed sobą i wychyliłem się do schowka po dwie bronie. Przeładowałem je, podając jedną mężczyźnie. 

- Zatrzymaj się - zarządziłem. Spojrzał na mnie z rezerwą w oczach, ale nie sprzeczał się. Stanął na asfalcie, gdzie nie było żadnej żywej duszy. Auta za nami również stanęły. Świadczyło to tylko o tym, że jednak śledziły nas od samego początku mojego pobytu w stanie. Byłem prawie pewien, że ten chuj Thomson dowiedział się o moich odwiedzinach. 

Podszedłem do czarnych samochodów i puknąłem w boczną szybę. Czarne szkło opuściło się ukazując mi twarz pierdolonego Alvaro Sainta. Nie mogłem go zapomnieć, mój pierdolony wróg w randze razem już z nie żyjącym Juanem. 

- Szukasz swojej laleczki, prawda? - wysunął papierosa, a ja zakląłem cicho wypuszczając powietrze z płuc. Odpalił go śmiejąc mi się prosto w mordę. - Nie znajdziesz jej tak prędko. 

- Gdzie jest, Dixie? Moje dzieci?! Jeśli im się coś stanie...

- Wsiadaj. 

- Co? - otumaniony nawet nie mogłem zrozumieć tego co do mnie powiedział. Wywrócił oczami kiwając głową. 

- Pierdolisz, że nie rozumiesz Angielskiego - zakpił. - Albo jedziesz z nami, albo twoich laleczek nie będzie jeszcze dziś. Co wybierasz?

Dlaczego nie miałem innego wyjścia? Nawet nie mogłem unieść broni i wycelować do niego, bo miał coś najważniejszego w moim życiu i to od moich decyzji zależało to co się zaraz miało wydarzyć. 

Ciąg dalszy miał nastąpić szybciej niż sądziłem. Nim odpowiedziałem, w tle rozległ się strzał. Widziałem tylko jak ciało mojego szofera spada z kamieni prosto do oceanu. Przed oczami pojawiły się mroczki gdy z impetem dostałem czymś twardym w tył głowy. 

***

- Kurwa. 

Pierwsze co wypadło z moich ust to było pierdolone przekleństwo. Zamrugałem kilka razy ciężkimi powiekami czując jak coś ciepłego i bardzo delikatnego, niczym samo piórko dotyka mojej szyi. 

Odchyliłem obolałą część ciała spotykając prawdziwą Boginie trzymającą w objęciach maleństwo. Nie wiedziałem czy śnie, czy to naprawdę się działo. Uśmiechała się czule do mnie przez łzy. 

- Dixie?

- Brandon, tak bardzo się baliśmy - wyszeptała. 

Zapomniałem o bólu. Nie liczył się. Rozejrzałem się wkoło wiedząc już, że Alvaro miał nas wszystkich w jednej pułapce. 

- Ciociu? - szept rozległ się odbijając od betonowych ścian. Mały chłopczyk tulił się do blondynki. Był ubrudzony jakby dopiero co wrócił z jakiś ciężkich prac. Na litość! Był drobny i szczuplutki, do tego miał jej oczy. 

- Tak, Borysku? - czule pogłaskała go po czole. - Coś cię boli? 

- Nie - pokręcił głową. - Czy to nas bohater? Ten o, któlym mówiłaś? - wyseplenił pokazując na mnie palcem. 

- Tak, kochanie to Brandon. On nam pomoże. Zawsze to robi, prawda? 

Nigdy wcześniej nie widziałem w jej tęczówkach takiej nadziei. Musiałem walczyć, bo miałem, kurwa o kogo. 

Wstałem lekko się chwiejąc i podszedłem do jakiegoś stolika, w którym wisiał jakiś pręt. Wziąłem go przyglądając się końcówce. Idealna, by wbić w tętnice. 

- Alvaro, śmieciu jakbyś miał jaja stanąłbyś ze mną twarzą w twarz na ringu, a nie porywał mi rodzinę! - wykrzyknąłem mocniej zaciskając palce na broni. Czekałem tylko aż się zjawi, byłem pewien, że nadejdzie to szybciej niż myślałem. 


The Destiny of Dixie |18+Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz