Dixie
Skulona nasłuchiwałam temu co się działo na dole. Siedziałam pod murkiem licząc, że nikt mnie za nim nie znajdzie, ale... tylko nędznie się łudziłam. Z mojego uda sączyła się krew, a odłamek szkła wystawał sprawiając, że jakikolwiek ruch wydawał się być czymś nieosiągalnym. Majstrując przy pasku torebki starałam się go wyciągnąć i zacisnąć przy ranie, ale na nic. Sztuczna skóra przez swoją teksturę nie chciała stworzyć ciasnego supła.
- Wiem, że tu jesteś - usłyszałam gdzieś za sobą jakiś kompletnie obcy mi głos. - Dziwka Castello.
Chciałam załkać z niemocy. Łzy ciekły mi po policzkach, a rana piekła sto razy bardziej niż wcześniej. Nie chciałam się ruszać, to nie wchodziło w grę, dlatego nieruchomo modliłam się o to, aby napastnik mnie nie zauważył za wąskim betonem.
Kilka chwil wcześniej...
- Masz grać szczęśliwą, zrozumiano? - Juan docisnął swoją dłoń do mojego biodra przyciągając mnie mocniej do swojej sylwetki. Stał nade mną jak prawdziwy kat. Gdy ukazał mi przed budynkiem swoją broń pod marynarką panika przepełniła każdy mięsień.
Wiedziałam, że Brandon był już w restauracji. Castello nim weszliśmy do środka dokładnie obmyślił jakiś cwany plan. Nie wiedziałam jaki, wiedziałam tylko, że jeśli nie będę robić tego co mi mówi ktoś straci głowę. To było wręcz nieuniknione.
Oddaliliśmy się o kilkanaście metrów od celu bruneta. Usadził mnie centralnie tak, abym widziała wszystko za jego plecami. Nie potrafiłam unieść wzroku i zetknąć się z tęczówkami mężczyzny, który powrócił do mojego życia.
- Spójrz, kurwa na niego - poczułam na kolanie dłoń oprawcy. Zmusił mnie do tego! Sukinkot.
Brandon wyglądał na spiętego. Znałam tę pozę. Miał wyprostowaną sylwetkę, a ręce ułożone gładko na krawędziach stolika, jakby powstrzymywał się od jego pchnięcia.
Nie zwracał na nas uwagi. Kompletnie. Wydawało mi się nawet, że Flora i Stephan, którzy mu towarzyszyli również mnie nie zauważyli.
- Co państwu podać? - usłyszałam nad sobą głos kelnera.
To Juan zamówił za naszą dwójkę, chociaż ja nie potrzebowałam niczego. Nawet pieprzonej wody, ponieważ czułam, że w gardle zrobiła mi się dziwna papka. Żołądek zaciskał się nieuleczalnie niszcząc barierę ochronną budowaną od początku relacji z tym... chujem. Inaczej nie mogłam go już nazwać.
***
Patrzyłam na tarczę złotego zegarka na moim nadgarstku. Od naszego przyjścia minęło ponad dziesięć minut. Wszystko rozgrywało się bardzo powolnie, jakby nic nie miało się wydarzyć.
Niestety... spokój nie trwał długo, ponieważ gdy wzięłam w dłoń widelec i z wielkim oporem pod wpływem komentarzy mężczyzny nadziałam małą papryczkę w salce rozbrzmiał huk, a odłamki poleciały w restaurujących się.
Zapanował chaos. Ludzie momentalnie zaczęli krzyczeć i piszczeć. Sama zakryłam odruchowo głowę widząc na stoliku jakąś betonową kulkę.
- Pod stół! - Juan krzyknął wyjmując broń zza paska.
Goście uciekali wyjściem dla personelu. Praktycznie nikogo już nie było, gdy pierwszy strzał poleciał na oślep. Nie wiedziałam czy to Juan, czy ktoś inny. Chciałam sama spieprzać i uwolnić się z niebezpieczeństwa.
Francuski akcent owiał rozsadzoną przestrzeń jakby nigdy nic. Dobra. To już mi coś mówiło, chociaż niekoniecznie, gdyż głos był całkowicie obcy.
Wysunęłam się odrobinę zza obruska spoglądając na krytyczną scenę przed sobą. Prężący się, otyły osiłek trzymał Castello ledwo widzącego na oczy za kołnierz jasnej koszuli.
Jego głowa wisiała, gdy kilku facetów zaczęło okładać jego klatkę piersiową mocnymi uderzeniami. Zdusiłam krzyk przerażenia i z ciężko bijącym sercem odliczyłam do trzech. Jeden. Dwa. Trzy. Już!
Wybiegłam spod mebla zwracając tym na siebie uwagę. Dopadłam do klamki, ale ta była już zamknięta. Panika ponownie zawładnęła mną do tego stopnia, że stałam nieruchomo wpatrując się z szeroko otwartymi ustami na drewno przed sobą, a łzy stanęły w oczach niczym zapalone świeczki.
To był mój koniec...
Jakakolwiek nadziej uleciała ze mnie, gdy ktoś ponownie pociągnął za spust, a chwilę potem moje udo przeszył okropny ból. Syknęłam opuszczając wreszcie wzrok na swoje udo. Krew. Rozmyta przede mną rana sączyła mnóstwo czerwonej mazi.
Upadłam na marmurową podłogę krzywiąc się z okropnego dyskomfortu. Byłam głupsza niż sądziłam, że jeśli udam denatkę mężczyzna mi odpuści.
Usłyszałam go! Motyle nadziei rozlały się w dolnej partii brzucha, gdy ciężki głos Brandona przełamał mój ból. Chciałam wyciągnąć ręce i błagać go o pomoc, ale wtedy wiatr za budowlą zasugerował mi pewne wyjście.
Nie licząc już na nic doczołgałam się do schowka. Ciągnąc ciałem po marmurze do rany dostało się kilka odłamków szkła. Zaciskałam mocno zęby lokując się w jak wtedy sądziłam "bezpiecznym miejscu".
Wtedy
- Błagam... - nawet sama nie wiedziałam o co prosiłam napastnika, gdy ten silnym ruchem złapał mnie za barki i postawił przed sobą wyginając mi przy tym poranioną nogę w drugą stronę. Zawyłam żałośnie wciskając w jego barki paznokcie.
- Suko - obraził mnie po angielsku.
- Zostaw ją, Francesco - ktoś przybył mi na pomoc, ale przez moje głośne krzyki nie mogłam rozpoznać tembru. - Ja się nią zajmę, ty zgarnij Juana.
Upadłam ponownie, gdy nieznajomy mnie puścił. Drżałam przez napływ emocji, a adrenalina o której kiedyś tyle słyszałam nawet nie zasiała we mnie ziarna.
- Wstań - chłodny głos owiał moje rozgrzane policzki. Ledwo mogłam unieść głowę, żeby zderzyć się z zaciętym wyrazem twarzy Brandona.
- Brandon - uśmiechnęłam się przez łzy. - Proszę pomóż mi... - wyszeptałam dotykając jego zimnej dłoni na oślep szukając w niej bliskości. - Błagam, pomóż mi. Ty możesz mnie uwolnić z tego bagna - mówiłam nakręcona dociskając rękę chłopaka do policzka. - Błagam...
Wtedy nic więcej się chyba nie wydarzyło. Nic, ponieważ zemdlałam w jego ramionach.
CZYTASZ
The Destiny of Dixie |18+
Roman d'amourBył dla mnie jak Anioł Stróż... To dzięki niemu udało mi się zburzyć mury obronne i ponownie otworzyłam serce dla kogoś innego, jednak... Żył w świecie, w którym panowało kilka zasad. Jedną z nich była: Jeśli została ci oddana córka kogoś wpływowego...