Rozdział 24

1.5K 73 4
                                    

Brandon 

Jakiś czas później...

Odczuwałem w swoim życiu wiele emocji, ale nigdy nie zdarzyło mi się czuć miłości i niechęci jednocześnie. Połączenie tych dwóch dość silnych uczuć sprawiało, że traciłem resztki starego siebie już prawie do samiuśkiego końca.

Musiałem trzymać się z dala od Dixie, ale praktycznie wcale mi to nie wychodziło. Gdy na horyzoncie pojawiał się jakiś pajac wychodziłem z siebie tworząc piekło z jego cukierkowego życia. Na samą myśl, że mogła mieć w Ameryce kogoś pieniło mi się w ustach. Była zbyt blisko, abym mógł jej na to pozwolić.

Grałem nieczysto zważywszy na to, że mimo wszystko już mało brakowało do porodu bliźniaków. Trzymałem Jess chyba najdalej ze wszystkich. Inaczej nie potrafiłem. Przez prawie całą ciąże nie widziałem jej, zamknąłem niemalże najdalej od Dixie, bo aż w sąsiednim stanie, w domku godnym pracownika z bardzo skrupulatną ochroną. Zabrałem jej całą wolność, ponieważ mimo całej sytuacji w jakiej mnie postawiła to były moje dzieci, co do tego niestety nie miałem wątpliwości. 

Nie mogłem być względem niewinnych istot potworem. Nie miały nawet możliwości obrony. Miałem być ich ojcem.  

***

- Mógłbyś dzisiaj odebrać dostawę? - Gabriel odchrząknął przy stole. Pokiwałem tylko głową nie odrywają swojego spojrzenia od lśniących włosów Dixie. Miała na nich drobinki brokatu, oraz resztki serpentyn. Dzieciaki siostry dawały jej mocno popalić. 

Była skrępowana. Czułem to, tylko co jakiś czas zdawkowo odpowiadała na zadawane pytanie, zaś tak ciągle miała opuszczoną głowę na zadbane dłonie. 

- Moglibyśmy zamienić słowo? - ojciec nie dawał za wygraną. Wyciągnął mnie w kąt i postawił ponownie pod ścianą. - Kurwa, jesteś moim synem! - trzasnął drzwiami pocierając twarz. - A nie jakimś jebanym niedorajdą co ugania się za jakąś byle jaką dziewczyną. Masz żonę i dzieci w drodze! 

- Dzieci powiadasz? - zakpiłem. - Dzieci które nie powstały z żadnych uczuć! Rozumiesz, że to co zrobiła podchodzi pod wykorzystanie seksualne? Pierdolony gwałt! 

- Jak śmiesz? - wysyczał zbliżając się do mnie w kilku krokach. Złapał za kołnierz koszuli i zmierzył ocieniająco. - Jess ma wrócić do domu. Wygnałeś ją jak pieprzoną dziwkę...

- Bo nią jest - wyplułem natychmiastowo. 

Szarpnął mną jakby chciał dotrzeć wreszcie do wnętrza moich myśli. Nie mógł, sam miałem zakaz tam nawet zajrzeć. W mojej głowie było miejsce tylko na jedną osobę i zdawał sobie z tego doskonale sprawę. Pieprzony chuj, a nie mój ojciec, pomyślałem zaciskając z całych sił dłonie na jego barkach licząc, że odpuści. Siłą przewyższałem nad nim, i to bardzo. Nie miał szans nawet jeśli całą swoją moc spożytkował na dopchanie mnie pod szarą fasadę za nami. 

- Jeszcze raz mnie tknij to pożałujesz - zagroziłem chwytając go za nadgarstki. - Rozumiesz? - wykręciłem mu jeden mając w dupie fakt, iż był moim ojcem. Przestałem patrzeć na to w chwili, gdy odebrał mi życie jakie chciałem. 

Poczerwieniały próbował mi się wyrwać. Nie pozwoliłem mu na to póki nie odburknął: 

- Nie pokazuj mi się na oczy do końca dnia, inaczej nie ręczę za siebie.

Wyszedłem nawet nie oglądając się za siebie. Miałem na głowie wiele innych, tych o wiele ważniejszych niż użeranie się kolejny raz z zidiociałym papą. Gdy znalazłem się ponownie w jadalni nie było tam śladu po siostrze i Dixie. Zaskoczony obróciłem głowę do tyłu licząc, że za oknem dojrzę ich sylwetki, ale cóż... Nie było tam nikogo. 

Kurwa, nie chciałem, aby tak wcześnie wracała. Liczyłem, że zdołam z nią porozmawiać nawet na błahe tematy. Chciałem spędzić z nią czas, nawet kosztem własnego stanowiska. 

*** 

Zajęty papierkową robotą nawet nie zauważyłem, że telefon uporczywie się rozświetlał. Dopiero gdy odłożyłem wszystko na bok i wyprostowałem zdrętwiałe plecy sięgnąłem po urządzenie. Kilkanaście połączeń od ojca, jeszcze więcej od Flory, a do tego mój zaufany człowiek Bernie; to on dowodził ochroną mojej pożal się Boże żonki. 

Wybrałem numer do siostry. Odebrała podejrzanie zdyszana. Zmarszczyłem czoło myśląc już o najgorszym. 

- Jess urodziła. Kurwa, urodziła w domu. Z małym wszystko w porządku, ale... 

Siedziałem otępiały. Wmurowało mnie w biurowy fotel. Kurwa. To się stało. Urodziła... ale, chwila. Dzieci miała być dwójka!

- A co z drugim dzieckiem? - wydusiłem z siebie dalej będąc w kompletnym szoku. 

- To dziewczynka. Z tego co lekarz mówił chłopiec był nad nią, jakkolwiek to brzmi. Z tego względu mała była podduszona. Wiem tylko tyle, że następna doba będzie decydująca. 

- Gdzie ona jest? Gdzie teraz jest moja córka?! - wytrącony z równowagi pchnąłem nogą biurko i opuściłem gabinet nie myśląc już o niczym innych. Mimo iż nie brałem czynnego i świadomego udziału w ich powstaniu były cząstką mnie i musiałem wziąć za nie odpowiedzialność. 

Jadąc dociskałem pedał gazu prawie do samej podłogi. Złamałem prawie każdy zakaz tylko po to, aby jak najszybciej dostać się do prywatnej kliniki. Będąc już na miejscu nie przejmowałem się tym jak bardzo zimno brzmiał mój głos, kiedy domagałem się informacji. Pieprzona pielęgniarka ciągle mi się stawiała. Musiałem grać nieczysto i zagroziłem jej wieloma nieprzychylnymi rzeczami. 

Na siedział w zamyśleniu Gabriel. Zerknął tylko na mnie przelotnie kiwając głową na jasne drzwi. Wszedłem do środka nie ubierając nawet ochronnego ubrania. Na sali dostrzegłem dwa małe wózeczki, i Jess leżącą na swoim dużym łóżku. 

- Nie chcę ich - wypaliła nagle. 

Siląc się na spokój podszedłem do niej w kilku krokach. Z potem na czole, i bez makijażu wyglądała okropnie. Nie widziałem jej mnóstwo czasu, ale nie spodziewałem się, że królowa manipulacji pokaże się w takim stanie.

- Gdybyś nie ukartowała tego, nie znaleźlibyśmy się w takiej sytuacji - wysyczałem zaglądając do jednego z wózeczków. Syn, miałem syna. 

- Wiem - wyznała chrypiąc. 

- Co z małą? - zapytałem wreszcie odważnie podchodząc do drugiego. Była bladsza od brata. - Nie powinna być w inkubatorze, czy czymś takim?

- Nie wiem - wzruszyła ramionami. - Brandon, ja... - zaczęła ponownie bardzo powoli nabierając powietrza. - Zrobiłam to. Wzięłam tabletki które miał przy sobie Bernie. 

Słucham? Otumaniony uchyliłem wargi. Tabletki miały być ostatecznością i nigdy nie miała się o nich dowiedzieć. 

- Nie jestem nawet jakoś zła, że chciałeś sam mnie zabić - parsknęła przymykając oczy. - Nie chcę takiego życia. Może w innym życiu... 

Jej głowa opadła. Tak po prostu opadła. Po ciele przeszedł mnie dreszcz, a chłopiec zaczął płakać. Na małym ekraniku pojawiła się prosta linia. 

Jess zniknęła. Umarła. Odeszła, a ja poczułem się jakkolwiek to zabrzmi wreszcie wolny. 

The Destiny of Dixie |18+Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz