Brandon
- Masz? - zapytałem Stephana, który z drinkiem w dłoni poprawił okulary przeciwsłoneczne na nosie.
- Aj, bo na zawał jebniesz - wymamrotał pokazując palcem na kieszeń swoich spodenek.
Słońce na Bali świeciło niemiłosiernie. Pogoda wydawała się być idealna na to co miałem w planie. Poprawiłem ułożenie wilgotnych włosów i wypuściłem powietrze wstrzymane w płucach. Stephan mijając mnie podał mi welurowe pudełeczko.
Czekałem tylko na odpowiedni moment, by wreszcie klęknąć przed nią i poprosić o coś co wydawało się tylko formalnością. Wziąłem ponownie głęboki wdech i poszedłem do domku, w którym czekała na mnie razem z dziećmi.
***
- Gdzie ty mnie prowadzisz?
Ciągnąłem Dixie za rękę przez gorący piasek. Zachodziło słońce, a niebo mieszało ze sobą pomarańcz, fiolet, i róż. Na stoliku przy falach powiewał biały obrus, a świeczki już dawno temu zgasły.
- Za chwilkę zobaczysz - powiedziałem zestresowany. Zbliżaliśmy się do celu, a lęk paraliżował mnie i nie pamiętałem już co miałem powiedzieć.
Gdy ściągnąłem jej opaskę rozejrzała się wokoło mając szeroko otwarte oczy i miękkie wargi. Podobało jej się, jeden problem z głowy. Byłem pieprzonym szefem półświatka, a przy tej kobiecie stresowałem się głupim klęknięciem na jedno kolano, do cholery!
- Dixie, bo widzisz... - zacząłem drapiąc się po karku. - Doskonale chyba już wiesz, że kocham cię od bardzo dawna. W sumie wie to każdy - dodałem uszczypliwie unosząc kąciki ust do góry. Widziałem jak i ona sama zanosi się melodyjnym śmiechem. Blond włosy wiały za jej plecami, a twarz miała opaloną i lekko zarumienioną; idealna.
- Brandon, dlaczego mam wrażenie, że ta kolacja nie jest bez przyczyny? - momentalnie zmieniła całe nastawienie i zmarszczyła brwi.
- No masz rację - przełknąłem ślinę. - Ale...
- Brandon, czy ty... - zaczęła, a panika przemknęła chyba przez nią i przeze mnie. - Chcesz się ze mną rozstać? Jeśli coś źle zrobiłam, to możemy to przepracować - złapała oszołomionego mnie za ramiona, a w zielonych oczach pojawiły się łzy.
Drżała jej broda, a ja nie potrafiłem nic zrobić, ponieważ zaskoczyła mnie chyba bardziej, niż samą siebie. Dixie od pewnego czasu była bardziej emocjonalna niżeli wcześniej. Płakała z błahych powodów, a gdy jej coś nie wychodziło potrafiła zamknąć się w sypialni, nie dopuszczając mnie do siebie i nie wychodząc przez kilka godzin, no dopóki nie zgłodniała. Cała ona, ale... coś mi tu nie pasowało. Jednak wszelakie uwagi postanowiłem odstawić na boczny tor. Musiałem zająć się nią tak jak na to zasługiwała.
- Kochanie, prędzej by mnie piekło pochłonęło niż zrezygnował bym z nas po tym co przeszliśmy - oplotłem ją ramionami w pasie i przyciągnąłem z całych sił do siebie. Wziąłem między dłonie podróbek ukochanej i pocałowałem ją namiętnie w pulchne wargi smakujące czystą słodyczą.
- To w takim razie... - wyszeptała zmieszana rozpoczynając tym moje małe przedstawienie.
Dłońmi przesunąłem po bokach jej drobnego ciała i wreszcie opadłem na jedno kolano. Nie zważałem na to, że na białych spodenkach miałem ziarenka piasku. Liczyło się to, że moja ukochana stała przede mną. Nie uciekła.
- Brandon, co ty? - zasłoniła usta dłonią na widok pierścionka, który przed nią się ukazał, gdy uniosłem wieko pudełka.
- Dixie. Może nasza historia nie rozpoczęła się tak jak tego oczekiwaliśmy. Na początku wkurwiałaś mnie niemiłosiernie, i miałem ochotę wystrzelić cię w kosmos. Jednak potem... stałaś się moją oazą, szczęściem i jedyną miłością. Tracąc cię nie potrafiłem funkcjonować. Gdy nie było cię przy mnie przez te trzy lata moje życie było pieprzonym piekłem. Żałuję, że dopiero, kiedy odeszłaś do... - zatrzymałem się na wzmiankę o Nathanielu.
- Brandon - szepnęła znowu teraz mnie chwytając za brodę. W jej małej dłoni miałem wrażenie, że się topie. - Gdy byłam w śpiączce, Nathaniel... widziałam go. Rozmawiałam z nim i jestem pewna, że jest tu z nami. Cieszy się, z tego, że wreszcie nam się udało, wiesz? Powiedział, że jest w naszych głowach, sercach, czynach... Kibicuje i nas strzeże tam z góry.
Moje serce wirowało, i nawet nie wiedziałem kiedy to Dixie przejęła inicjatywę i wsunęła sobie sama na palec pierścionek.
- Marzyłam o tym, mając już niespełna osiemnaście lat - zachichotała nie kryjąc łez.
Uniosłem się gwałtownie biorąc ją w objęcia. Obracałem jak oszalały krzycząc tylko pełne pasji wyznania, iż kocham ją jak wariat.
Była moim słońcem, promykiem, przewodnikiem i pierdoloną miłością, którą chciałem mieć przy sobie do samego końca.
Dixie
Wreszcie nam się udało...
Wreszcie mogłam szczycić się idąc ulicami Nowego Jorku, czy innego stanu Ameryki, że mam tego faceta i żadna inna nie zabierze mi go już nigdy więcej. W naszym życiu nie było już intryg, dziwnych tajemnic i ludzi, którzy chcieli nas rozdzielić.
Jedynie maluchy czasami w nocy dalej próbowały przeszkodzić nam w igraszkach, ale nie miałam im za złe. Nie znały jeszcze tego świata, i tak. Podjęłam się tego zadania, by nauczyć ich jak kiedyś funkcjonować.
Chciałam pomóc Brandonowi w wychowaniu ich. Zdecydowanie mogłam pozwolić im na to, by nazywały mnie swoją mamą, bo może i owszem. Nie urodziłam ich, ale... pokochałam je podobną miłością jak mojego narzeczonego.
- Pani do kogo?
Zatrzymałam się w pół drogi przemierzając pokaźny parter firmy O'Briena. Uniosłam brwi zerkając na sekretarkę, która zapewne spędzała tam swoje ostatnie chwile.
- Do Brandona.
- Pan O'Brien jest zajęty. A poza tym dzisiaj nie miał ustalonych żadnych spotkań. Jeśli jest pani oszustką radzę lepiej szybciej stąd wyjść. Jeśli pojawi się ochrona nie będzie ciekawie - dla wiarygodności sięgnęła po słuchawkę telefonu stacjonarnego.
Zaśmiałam się słysząc nieopodal piknięcie windy.
- Już jestem - zaraz obok pojawił się on i chwycił za moją dłoń. - Jakiś problem?
- Nie - uśmiechnęłam się całując go. Czułam jak się uśmiech a w odpowiedzi. Było to zapewnieniem, że jeśli wrócimy do domu stanie się dla mnie prawdziwym grzechem w łóżku. Rozpalił mnie już tam przy sekretarce prawie do czerwoności. W moim brzuchu zapłonęło mnóstwo ogników chcąc doprowadzić go jak najszybciej do ruiny.
- Kocham cię - wymruczał ciągnąc mnie już do wyjścia z biurowca.
Zadowolona z rumieńcem na twarzy trzymałam silne ramię tuląc się do niego policzkiem.
- Ja ciebie też, tygrysku - zatrzepotałam rzęsami spoglądając na niego z dołu.
- Tygrysku? - otworzył mi drzwi auta.
- Mhm - pokiwałam tylko głową nie wchodząc w szczegóły. Przecież mieliśmy jeszcze tyle czasu przed sobą, że zdradzanie mu od razu wszystkiego wydawało się być zbyt nudnym zadaniem.
Zapięłam pas gotowa ruszyć w drogę do domu.
Naszego domu.
KONIEC DYLOGII THE DESTINY
![](https://img.wattpad.com/cover/334080614-288-k928810.jpg)
CZYTASZ
The Destiny of Dixie |18+
RomanceBył dla mnie jak Anioł Stróż... To dzięki niemu udało mi się zburzyć mury obronne i ponownie otworzyłam serce dla kogoś innego, jednak... Żył w świecie, w którym panowało kilka zasad. Jedną z nich była: Jeśli została ci oddana córka kogoś wpływowego...