ROZDZIAŁ 26

394 64 111
                                    

Pierwszym co Jack dostrzegł po otwarciu oczu była twarz Louisa. Podczas snu musiał osunąć się po ścianie i położyć wraz z nim na swoim prawym boku. Zaskoczyło go, że się wówczas nie obudził. Widocznie cała ta wyprawa musiała zmęczyć go bardziej niż mu się wydawało. Cóż, na dobrą sprawę młodszy się nie robił.

Przyłożył wierzch dłoni do policzka Louisa, który był ciepły w zadowalającym go stopniu. Przez całą noc byli ze sobą bardzo blisko i jak widać, temperatura ich ciał była wystarczająca, by odpowiednio ich ogrzać. Chłopak wyglądał też "zdrowo", tak więc odpuścił sobie zamartwianie się o jego kondycję. Podniósł się do siadu, tym samym mało delikatnie zabierając rękę spod głowy Louisa. Ta więc wylądowała na futrach. Chcąc nie chcąc, niespodziewanych ruch wybudził chłopaka ze snu. Jack usłyszał jak ten zamruczał coś niewyraźnie, przysuwając się do niego nieco bliżej. Przypuszczał, że dzieciak nie był zadowolony od odsunięcia go od źródła ciepła. Cóż, niestety nie mieli czasu na głupoty.

– Wstawaj – odezwał się zachrypniętym głosem. – Nie mamy czasu. Musimy zaraz ruszać w drogę – przypomniał. Dnia poprzedniego zboczyli z trasy, poza tym stracili przewodnika, a musieli odnaleźć świątynię tej przeklętej wiedźmy. Nie mieli czasu na wylegiwanie się w futrach.

– Dobrze by było ruszyć jeszcze dzisiaj w drogę powrotną – zauważył blondyn, gdy kończyli już dojadać swoje niewielkie śniadanie. – Mam nadzieję, że jak już będziemy na miejscu, wszystko szybko pójdzie – dodał, już bardziej do siebie, chowając wodę do swojego worka. – Gotowy? – zapytał, podnosząc się z ziemi.

– Póki co, nie wiemy gdzie jesteśmy – oznajmił Louis, już na wstępie podcinając skrzydła ich dalszej wyprawie.

– Nie dowiemy się tego, siedząc tutaj – odparł więc Jack.

– Odkrywcze. – Dzieciak przewrócił oczami.

– Bardzo. Rusz dupę.

Gdy tylko przekroczyli próg chaty, uderzył w nich chłodny podmuch wiatru, przyprawiając ciało o nieprzyjemny dreszcz. Louis przymrużył oczy, naciągając czapkę niżej, przysłaniając nią brwi i dając sobie chociaż namiastkę cienia. Odbijające się promienie słońca od białego śniegu go oślepiały. Swoją drogą... to, co wydarzyło się minionej nocy było niespodziewane. Blondyn jednak tego nie komentował, więc i on nie zamierzał. Między nimi wciąż było "niewygodnie". Naturalnie starali się zachowywać neutralnie w stosunku do siebie, niemniej Lou czuł wewnętrzną blokadę. Nie potrafił zapomnieć o tym, co wydarzyło się w magazynie statku. Oszukiwał się, że było inaczej, lecz prawda była taka, że słowa blondyna go dotknęły. W pewnym sensie złamało mu to serce, pozbawiając pozorów, które tak naiwnie w sobie pielęgnował.

W ciszy ruszyli naprzód, z każdym krokiem zapadając się w śniegu. Szli nie znając drogi i pogrążając się coraz bardziej w braku nadziei w powodzenie ich wyprawy. A przynajmniej Louis utwierdzał się w przekonaniu, że tym razem nie wyjdzie cało z opresji. Znów pojawiła się myśl, że być może rozsądniej byłoby zawrócić. Jack jednak już raz dał mu jasno do zrozumienia, że nie zamierzał odpuszczać. Chłopak więc nie poruszał więcej tego tematu.

– Muszę odpocząć... – zawołał w którymś momencie Louis, przystając na chwilę. Pochylił się do przodu, opierając dłonie na kolanach. Ciężko łapał powietrze. Byli już na tyle wysoko, że trudniej im się oddychało, co naturalnie wiązało się z tym, że szybciej się męczyli. Wraz z jego słowami Jack zatrzymał się i odwrócił twarzą w jego stronę. W tym samym momencie między nimi coś świsnęło. Louis zamarł, ostrożnie zerkając w bok. Z zaspy wystawał kawałek drewna zakończony piórami.

– Nie ruszaj się Jack – powiedział spokojnie, zauważając, że blondyn kładzie dłoń na rękojeści miecza. – To chyba wojownicy zamieszkujący tutejsze góry – rzucił, chociaż był pewien, że blondyn sam się tego domyślił.

Echo Przeznaczenia (zakończone) Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz