Rozdział 20.

180 11 3
                                    

W kolejnych dniach mój stan się poprawiał pomimo, że psychicznie czułam się wykończona tym więzieniem. Zazwyczaj spędzałam tutaj maksymalnie kilka dni z rzędu, a teraz mijał kolejny tydzień, a nawet miesiąc. Gdy zaczęłam wracać do sił, ponowiłam treningi i poszukiwanie informacji. Tym razem gdy szłam pobiegać, sama prosiłam Bucky'ego, żeby mi towarzyszył, co wraz ze Steve'em przyjęli z ogromną ulgą. Nie byli jednak zadowoleni, gdy przez większość czasu chodziłam w słuchawkach z głośno włączoną muzyką ignorując jakiekolwiek próby rozmowy, zamykając się w swoim pokoju lub odpowiadając półsłowami na pytania wszystkich dookoła. Nawet zagrywki Sama nie działały na mnie. Owszem wywoływały lekki uśmiech, ale zaraz powracała moja przygnębiona mina, a jego docinki pozostawiałam bez riposty. Czułam się jak kupa gówna mówiąc krótko. Całkowicie nieprzydatna kupa gówna. Co kilka dni wieczór spędzałam popijając drinki i doprowadzając się do stanu, w którym zapominałam o całej sytuacji. Dzisiaj był właśnie jeden z takich wieczorów, a właściwie popołudnie. Siedziałam na kanapie popijając już kolejnego drinka i śmiejąc się z filmu, który sobie włączyłam. W salonie pojawił się Barnes zajmując miejsce koło mnie i z grymasem niezadowolenia zlustrował moją szklankę.

- Co tam? – zapytałam go wesoło.

- Znowu pijesz? – westchnął zrezygnowany.

- A ty znowu mnie pilnujesz? – spojrzałam na niego nadal w dobrym humorze.

- Nikt cię nie pilnuje – zaśmiałam się z jakiejś scenki z filmu, co go zirytowało, bo poczuł się zignorowany. Chwycił za szklankę wyciągając mi ją z dłoni.

- Ej! – oburzyłam się i wyciągnęłam dłonie podążając za moim lekiem na całe zło.

Trzymał rękę wysoko nad swoją głową, a ja zapominając o wszystkim podparłam się o jego klatkę i próbowałam po nią sięgnąć. Jego twarz znajdowała się tak blisko mojej, że poczułam jego ciepły oddech na swoim policzku. Przeniosłam wzrok na niego zamierając na chwilę w bezruchu opętana jego zapachem i niebieskim spojrzeniem.

- Masz ładne oczy – wypaliłam przybierając zadziorny uśmiech, którego mógł poszczycić się Wilson, gdy sypał swoje żarciki.

- Dziękuję – odpowiedział uśmiechając się.

Jego włosy już dawno odrosły i ponownie sięgały mniej więcej do połowy szyi. W tej pozycji jednak był odchylony nieco do tyłu, więc ani jeden kosmyk nie zasłaniał jego twarzy. Przyglądałam mu się tak w ciszy i w pełnym skupieniu nadal opierając się o jego tors z zawieszoną ręką w powietrzu.

- To teraz oddasz mi szklankę? – uśmiechnęłam się niewinnie na co ten tylko przewrócił oczami.

- Nie. Wystarczy ci na dzisiaj.

- To dopiero trzeci – jęknęłam niezadowolona praktycznie w jego usta.

Przeniósł spojrzenie z moich oczu na moje wargi, a ja powstrzymywałam się, żeby nie zrobić tego samego. Poczułam na swoim biodrze jego chłodne palce, a po moim ciele przeszedł dreszcz zostawiając nieprzyjemny ucisk w podbrzuszu. Bucky ponownie spojrzał w moje oczy.

- Jesteś dzisiaj niemiły – powiedziałam przybliżając swoją twarz do jego, a nasze nosy prawie się zetknęły. Jego palce mocniej zacisnęły się na moim biodrze, a ja z całej siły się powstrzymywałam, żeby nie jęknąć z przyjemności, jaką przy tym odczułam.

- Dlaczego? – zapytał ledwo słyszalnym szeptem.

Był rozkojarzony. Ja też byłam, ale w tej chwili bardziej zależało mi na moim cudownym drinku, który utrzymywał mój dobry humor i dawał chwile zapomnienia. Dlatego zamiast dalej grać w tą grę z Barnes'em, skorzystałam z jego dekoncentracji i jedną stopą odbiłam się od kanapy w podskoku przechwytując drinka. Lądowanie było już mniej spektakularne, bo najpierw moje ciało opadło na Bucky'ego, z którego zsunęłam się na podłogę lądując na plecach. Z dumą unosiłam szklankę, z której nie ulała się ani kropelka. James wychylił głowę w moją stronę z niezadowoloną miną.

- Naprawdę czasami mam ochotę cię udusić – warknął do mnie.

- Możesz to zrobić jak tylko wypiję ten przepyszny napój bogów – odparłam siadając i popijając ze szklanki mojego drinka.

- Napój bogów, czyli co? – spojrzał skonsternowany.

- Podwójna wódka z colą – wyjaśniłam z błogą miną.

Rozległ się dźwięk otwieranych drzwi windy i do salonu wkroczyła Wanda ze Steve'm.

- Jadę do sklepu. Potrzebujecie coś? – zapytała Maximoff. – Dlaczego leżysz na ziemi? – spojrzała zdziwiona.

- Bo jestem uziemiona? – wzruszyłam ramionami szczerząc się. – Dla mnie więcej coli i więcej wódki.

- Dla niej żadnej coli i żadnej wódki – poprawił mnie Barnes posyłając karcące spojrzenie.

- Zero przyjemności w tym życiu – mruknęłam. – A może mogłabym chociaż z Wandą pojechać do sklepu? W jej obecności na pewno mi nic nie grozi – zapytałam spoglądając to na Rogersa, to na Barnes'a, którzy właśnie wymieniali ze sobą spojrzenia.

- Wanda? – posłał pytające spojrzenie Steve w stronę Maximoff.

- Żaden problem. Jadę tylko po kawę, bo się kończy, więc będziemy w ciągu maksymalnie godziny – odparła z uśmiechem.

- No dobra – zgodził się w końcu Steve.

Zerwałam się z podłogi dopijając mojego drinka i ruszyłam za Wandą do windy. Jako że było to moje pierwsze wyjście z siedziby od dawna w dodatku z kimś innym niż Barnes, udało mi się przekonać Wandę do dłuższego łażenia po centrum handlowym. Odwiedziłyśmy tam sklep zoologiczny, gdzie z uwielbieniem w oczach oglądałyśmy po kolei wszystkie zwierzątka.

- Chodź go weźmiemy – jęknęłam niczym trzylatka wskazując jej uroczego żółwia wodnolądowego.

- I co z nim zrobimy?

- Wypuścimy go do jeziora i będzie tam sobie żył – wyszczerzyłam się. – Na wolności będzie szczęśliwszy – dodałam.

- Ja do tego palców nie przykładam – odpowiedziała unosząc ręce w obronnym geście.

Kiedy wróciłyśmy do wieży, zastałyśmy obu mężczyzn na kanapie. Niosłam pudełko z nieskrywaną radością, a obok kroczyła Wanda ze zrezygnowaną miną. Rogers spojrzał na nią zaskoczony.

- Co się stało? – zapytał.

- Jedna rzecz. Poszłyśmy po jedną rzecz! – warknęła Wanda.

- Przecież się zgodziłaś – odpowiedziałam.

- Co jest w tym pudełku? – rozległ się podejrzliwy głos Bucky'ego.

Podeszłam do nich i otworzyłam pudełko pokazując parkę niedużych żółwi.

- Jezu, Lila... - jęknął Steve. – Po co ci one?

- Będą mieszkać w naszym jeziorze – wyszczerzyłam się.

- Czemu dwa? – zdziwił się Barnes.

- Żeby jeden nie czuł się samotny. Nazywają się Peliqua i Tortelli – wyjaśniłam wskazując na każdego.

- Że co? – spojrzał na mnie Steve, jakbym urwała się z choinki. – Wanda, czy ona nie uderzyła się w głowę?

- Myślę, że ta izolacja jej szkodzi – odparła, kiedy ja wyjęłam jednego żółwia i tłumaczyłam skonsternowanemu Barnes'owi, że one wcale nie gryzą i są urocze.

- Ale żółwie? Kot nie wystarczy? – kontynuował Kapitan.

- No popatrz, Steve – wyszczerzył się James trzymając moje drugie zwierzątko. – Faktycznie są urocze. O nie – jęknął. – Zesrał się mi na rękę. Zabierz go!

Wanda i Steve zaczęli się śmiać, a ja pobiegłam po ręcznik i kazałam Barnes'owi nie wykonywać gwałtownych ruchów, żeby przypadkiem nie wystraszył Peliqua i Tortelli.

- Idę je wypuścić do jeziora. Będą teraz wolne! – krzyknęłam radośnie pakując oba stworzenia do pudełka.

- Tylko nie kręć się za długo! – krzyknął za mną Steve, a ja wpatrzona w te dwa gady tylko machnęłam mu rękę.

Backstage StoryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz