30

53 8 5
                                        



Pov. Antoni

Siedziałem na fotelu w samochodzie Arona i walczyłem z zatrważającym uczuciem zimna. Obserwowałem jak krople deszczu spływają po szybie.
Trzęsłem się chociaż brunet robił wszystko żeby w samochodzie było ciepło.
Wtuliłem się głębiej w jego kurtkę.

– Jak mogłeś wyjść tak ubrany w taką pogodę....– Był zły, mówił cicho. Trzymał kierownice i obserwował jezdnię. chociaż mimo to obrzucał mnie co chwila zirytowanym spojrzeniem.
Był zły i zmartwiony. Albo był zmartwiony i dlatego zły. Wszystkie uczucia Arona Cobena sprowadzały się do złości.

– To było nieodpowiedzialne. – Skwitował. Włączył jeszcze wyższą temperaturę. – Gdybym cię nie zauważył... Nie wybiegł po ciebie. Chciałeś tak po prostu wrócić do domu? Mogłeś przecież zadzwonić. – Znowu spojrzał na mnie z wyrzutem malującym się na twarzy. Niechlujnie ułożone ciemne loki opadały mu na czoło.

– Przecież przeprosiłem. – Mówiłem szeptem czując jak do oczu napływają mi łzy. Miałem dość tego dnia.

Jechaliśmy chwilę w ciszy, aż zatrzymał się przed siłownią.
Przypomniało mi się gdy kiedyś zabrał mnie na dach tego miejsca. Gdzieś w głębi poczułem przyjemne ciepłe uczucie, to „nasze miejsce".
Wiedziałem, że w budynku miał też swój pokój, ale liczyłem, ze trafię tam w nieco innych okolicznościach.

Zdałem sobie sprawę, że mogę już nigdy tu nie wrócić. Ojciec nas wyrzuci. A ja będę zmuszony wyjechać niewiadomo jak daleko.
Po policzku spłynęły mi gorące łzy.
Czułem, że znalazłem tu swoje miejsce. Obok Arona i przy boku Williama.
Zawsze wydawali mi się niczym wydarci z kart mitologii.
Zapomniani bogowie, strąceni na ziemię. Uwięzieni tu. Łańcuchami przytwierdzającymi ich do tego ziemskiego padołu była nienawiść która się darzyli.

Jak zwykle poszedłem nieco za daleko ze swoimi wyobrażeniami. Kiedyś na pewno bym się z tego zaśmiał, ale nie dziś.

„Gdy się puszcza latawce - myśli wędrują wraz z nimi." Głos w mojej głowie zawtórował fragment z książki Williama. Stała się dla mnie czymś więcej niż tylko opowieścią, była moją prywatną formą Biblii.

Aron otworzył drzwi. Siedziałem niezmiennie na miejscu pasażera.
Rozpiął mój pas. Gdy się nachylił poczułem otulający zapach perfum.
W tej sekundzie myślałem, że nie wytrzymam. Wybuchnę płaczem. Jego perfumy.
Ja, jak zwykle, śmierdziałem potem i wodą kolońską której tani zapach utrzymywał się zaledwie godzinę.

Jak to możliwe, że ona zawsze paniach cudownie? Że jego włosy nawet w nieładzie nadawałyby się na okładkę magazynu?
Kim byłem ja?
Niepasującym elementem. Jedyną ludzką, podłą rzeczą w świecie pełnym bóstw.
A teraz życie upomniało się o zapłatę za przebywanie z nimi. Powrót do szarości bez Arona czy Willa.

Jak okrutne jest pozbawić mnie przebywania w ich blasku.

Jak bardzo będzie mi go brakować jeśli nas rozdzielą? Czy mu także brakowałoby mnie?

–Ja– Zaczął, po czym zrobił dłuższą przerwę.– Nawet nie zapytałem co się stało.– Znowu przerwa jakby to co chciał powiedzieć ugrzęzło mu w gardle. Przez chwilę byłem niemal pewien, że doda szybkie i krótkie „przepraszam."Przeliczyłem się.

– Możemy najpierw wejść do środka?– Zapytałem. Nie chciałem rozkleić się w samochodzie. I tak bardzo marzyłem ,że w bezpiecznym pomieszczeniu Aron weźmie mnie w ramiona i sprawi, że moje problemy znikną.
Zapomnę o dzielącej nas przepaści.

Siedziałem na łóżku które cicho pode mną skrzypiało. Ten pokój był nieco surowy. Ciężko było znaleść jakiś przyjemny i przytulny dodatek. Nie byłem szczególnie zdziwiony. Surowość tej architektury kojarzyła mi się z Aronem.
Chciałem wciąż myśleć o stanie tego pomieszczenia, udawać ,ze nie przytłacza mnie moja życiowa sytuacja i ogromny chaos w umyśle.

Run the risk [18+]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz