Epilog

120 20 11
                                    

Prezydent

Znów spojrzałem na zegarek i nerwowo stukałem długopisem o blat. Ostatni raz tak się stresowałem, gdy czekałem na narodziny córki. Minęło pięć dni od wyznaczonego terminu i Diana mogła urodzić w każdej chwili. Ktoś zastukał do drzwi i aż podskoczyłem.

- Proszę. - Anna wystawiła głowę zza drzwi.

- Czy to już? - wstałem zbyt szybko i pojawiły mi się mroczki pod oczami. Od kilku dni żyłem na samej kawie i pojedynczych kęsach, które wmuszała mi moja pracownica - Isabel.

- Nie, proszę pana. Chciałam tylko zapytać czy coś jeszcze mogę dla pana zrobić?

- Nie. Możesz już iść. - machnąłem ręką.

Anna była dobrym pracownikiem. Była pracowita, sumienna i pewna siebie. Gdyby była mężczyzną, zaszłaby pewnie już dużo dalej. Niestety nasz patriarchiczny system nie dopuszczał takich kobiet jak ona zbyt wysoko. Dlatego wziąłem ją pod swoje skrzydła. Moja kadencja dobiegała końca, co znaczyło, że Anna niedługo będzie mogła ruszyć w świat.

- Dobranoc, proszę pana.

- Dobrej nocy - odparłem.

Po raz setny dziś zagapiłem się na zdjęcie córki, które zostało zrobione podczas jej pierwszego razu w moich rękach. Była taka malutka. Teraz była silną kobietą. W dodatku była mądra, piękna i pełna empatii tak jak jej matka.

- Żałuję, że nie miałaś szansy zostać babcią - szepnąłem w eter.

Często rozmawiałem z duchem swojej żony. Nie widywałem jej ducha, ale lubiłem wyobrażać sobie, że siedzi obok z tym typowym dla siebie roześmianym wyrazem twarzy, albo jak stoi za moimi plecami i masuje mi kark po ciężki dniu. Tak bardzo za nią tęskniłem.

Gdy rozdzwonił się telefon omal nie upuściłem go, chcąc jak najszybciej odebrać.

- Halo? - nawet nie sprawdziłem kto dzwoni.

- Zaczęło się - głos mojego zięcia rozbrzmiał oczy moim uchu.

- Dziękuję - rozłączyłem się.

Pospiesznie wstałem i wybiegłem z gabinetu.

- Jack! Jack! - krzyknąłem na cały dom. - Do jasnej cholery, gdzie jesteś? - ściszyłem głos. - Jack!

- Tak, proszę pana? - jasnowłosy ochroniarz wbiegł pędem po schodach.

- Zaczęło się. Wszystko gotowe?

- Tak. Helikopter może tu być w przeciągu dwudziestu minut - poinformował mnie stojąc na baczność.

- Niech będzie za godzinę. I Jack? - odwrócił się znowu w moją stronę. - Zadzwoń do Luizy. Leci z nami.

Musiałem się odświeżyć i wziąć prysznic. Nie mogłem przecież pokazać się mojej córce w rozchełstanej koszuli, wymiętych spodniach i nieogoloną twarzą.

Luiza czekała na podjeździe ubrana w grube futro i równie futrzaną czapkę. Miała spakowaną niewielką walizkę.

- Helikopter będzie za pięć minut - zaanonsował Jack, również gotowy do podróży. - Wynająłem pokój w hotelu blisko szpitala. Część ochrony leci tam prywatnym samolotem. Z nami poleci jeszcze Vincent.

- Dobrze. - odparłem tylko.

Luiza nawijała jak nakręcana całą drogę. Miała zostać matka chrzestną moje wnuka lub wnuczki i jej rozemocjonowanie było w pełni usprawiedliwione. Sam miałem ochotę podskakiwać z radości.

Sprawdziłem telefon, by dowiedzieć się, czy są jakieś nowe wieści. Zero wiadomości. Prawdopodobnie poród wciąż trwał.

W Oklahomie przywitała nas istna śnieżyca. Nie mogliśmy wylądować na dachu szpitala, więc pilot wysadził nas na małym lądowisku hotelowym, skąd zamówiliśmy taksówkę.

- Może pan jechać szybciej? - pospieszałem kierowcę.

- Jadę z maksymalną dozwoloną prędkością - wyjaśnił ze stoickim spokojem.

Nie potrafiłem powstrzymać drgania nogi przez całą drogę i niemal wyskoczyłem z samochodu, gdy tylko zatrzymał się pod szpitalem. Rzuciłem mu plik banknotów i poczekałem, aż wszyscy wysiądą.

Okulary zaparowały mi jak tylko znaleźliśmy się w głównym holu. Luiza zapytała o szczegóły jedną z pielęgniarek. Moja córka wciąż rodziła. Udaliśmy się na właściwe piętro i czekaliśmy.

- Ktoś chce kawy? - zapytał Chris.

- Jak wypiję jeszcze jedną, to będę energicznie siedzieć - zażartowała Luiza, rozładowując tym samym atmosferę.

Nie wiem, ile czasu minęło, zanim z oddziału w zielonkawym fartuchu i czepku wyszedł Matteo. Rozbieganym wzrokiem rozejrzał się po korytarzu i gdy w końcu nas znalazł zbliżył się pospiesznym krokiem.

Znałem ten krok. Ojcowski krok pełen dumy i szczęścia. Uśmiech niemal rozsadzał mu twarz.

- Chłopiec - zawyrokował. Luiza podskoczyła z radości i rzuciła się świeżo upieczonemu tacie na szyję.

- Gratulacje chłopie. W końcu zrobiłeś coś co ma ręce i nogi - powiedział uszczypliwie Jack, na co drugi ochroniarz parsknął śmiechem.

Matteo przyjął gratulacje i zwrócił się już bezpośrednio do mnie.

- Diana chciałaby się z panem zobaczyć, jak przewiozą ją na salę.

- Oczywiście - potaknąłem.

- A ja? - zapytała urażonym tonem przyjaciółka mojej córki.

- Reszta odwiedzin musi poczekać do jutra - odpowiedział jej Matteo. Wydęła wargi w wyrazie niezadowolenia, ale nic nie powiedziała.

- Odwiozę ją do hotelu i wrócę - zaproponował Jack.

- Ani mi się śni, że zobaczysz mojego chrześniaka przede mną - założyła ręce na piersi.

- Obiecuję, że bez ciebie tam nie wejdę - przyrzekł. Kobieta w końcu odpuściła i wyszła ze szpitala.

Usiadłem naprzeciwko zegara i odliczałem każdą sekundę, czekając na nowe instrukcje. Po godzinie Matteo wysłał mi wiadomość, że przenoszą Dianę z dzieckiem na inne piętro. Wspólnie z Jackiem udaliśmy się na miejsce. Młodzi rodzice byli już w pokoju. Gdy Matteo mnie zauważył, wyszedł z sali. Wręczył mi fartuch podobny do swojego i kazał odkazić ręce.

- Jak wyglądam? - zapytałem wciąż pełen emocji.

- Jak prawdziwy dziadek - odparł zięć.

Diana wyglądała na przemęczoną. Miała worki pod oczami i włosy przyklejone do czoła. A jednak nigdy tak nie promieniała szczęściem. Trzymała w rękach zawiniątko, w które wpatrywała się z miłością.

- Cześć kochanie. Jak się czujesz? - zapytałem powoli podchodząc do łóżka.

- Zmęczona i obolała, ale cieszę się, że mam to już za sobą - westchnęła.

Dopiero, gdy stanąłem w odległości kilkunastu centymetrów od niej udało mi się dostrzec białą czapeczkę wystającą spod rożka, a pod nią maleńkie dziecko. Miało zamknięte oczy i cicho skomlało w objęciach matki.

- Tato, poznaj swojego wnuka. Oto Daniel Rossi.

- Ale możesz mówić mi dziadku - odparłem zanim do mnie dotarło, że Diana nie przedstawiała mnie swojemu synowi, tylko podała mi jego imię. Moje imię. Od teraz nasze imię.

Skakałem spojrzeniem między córką, a jej mężem starając się ustalić, czy aby nie żartują. Lecz oni byli śmiertelnie poważni. Wziąłem wnuka na ręce powstrzymując łzy wzruszenia.

- Witaj wśród nas, Danielku.

KONIEC

Miłość po włoskuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz