Żołnierzyk
Co ja tutaj w ogóle robię? zadałem sobie w myślach to pytanie po raz setny.
Przecież mogłem wysłać ten list tak jak wszystkie poprzednie. Szedłem teraz znajomą uliczką i zobaczyłem dach dawnej szkoły. Budynek był wyremontowany, ale dalej przypominał siebie. To samo logo na wejściu, te same nudne drzewa posadzone w rządku na około terenu, nawet ten sam nudny żółtawy kolor.
Minąłem go i nogi skierowały mnie pod dawny dom. Nikt tu nie mieszkał. Wszystko było zarośnięte, okna wyszczerbione, a rynna pordzewiała. Przypomniałem sobie ostatni dzień, kiedy tu stałem. Patrzyłem, jak mama pakuje nasze walizki. Byłem wtedy wściekły i pokłóciłem się z nią. Powiedziałem jej tyle przykrych słów. Przez całą drogę do Nevady nie odzywałem się do niej.
Coś ukłuło mnie w sercu na tamto wspomnienie. Szczególnie, gdy przypomniałem sobie dzień jak stałem w drzwiach i widziałem biegnącą przed siebie Dianę. Skrzywdziłem ją i nie zatrzymałem. A teraz sam przed nią uciekłem.
Poszedłem na tył domu i zauważyłem wciąż niezałataną dziurę w płocie, którą przedostawałem się na trybuny. Musiałem się porządnie schylić, by się zmieścić. Szedłem wśród długiej trawy dobrze znaną mi drogą. Wydeptana kiedyś przeze mnie ścieżka była już niewidoczna. Znałem jednak każdy zakręt, więc nie przeszkadzało mi to.
Przeszedłem przez boczne wejście i znalazłem się na szkolnym boisku. Słońce już zachodziło, wszedłem więc po betonowych schodach w miejsce, które niegdyś należało do mnie i Diany. Usiadłem na najwyższej z ławek i zamknąłem oczy. W wyobraźni potrafiłem zobaczyć rudowłosą nastolatkę, która siedziała obok wyjadając ciastka z papierowej torby. Moje ciało drgnęło.
- Świrujesz. - powiedziałem do siebie.
Zdawało mi się, że ona tu była. Ale to nie było możliwe. Nie miała powodu by tu być, bo nie powiedziałam jej o listach. Zabroniłem też tego Peterowi. Jednak przeczucie nie chciało mnie opuścić. Nie otworzyłem oczu, chcąc by ta halucynacja trwała w najlepsze. Jeśli nie mogłem jej mieć, chociaż mogłem ją sobie wyobrazić.
- Nie ma jej tu. - szepnąłem, gdy zdawało mi się, że usłyszałem kroki.
- Hej. - usłyszałem kobiecy głos.
- Świetnie! Teraz jeszcze słyszę głosy. - zaśmiałem się sam z siebie.
- Masz może zapalniczkę? - zapytał ten sam głos.
Otworzyłem oczy sprawdzając czy naprawdę zacząłem tracić zmysły i omal nie spadłem z ławki. Stała tam. Przede mną. Diana. W zielonym swetrze i z chustą na ramieniu oraz... w klapkach. Patrzyła na mnie wyczekująco, a ja przypomniałem sobie jej pytanie. Wyjąłem z kieszeni zapalniczkę i podałem jej. Wyciągnęła z kieszeni pomiętą paczkę papierosów i wystawiła ją w moją stronę.
- Poczęstuj się. - zaproponowała. Odgrywała jedną z naszych pierwszych rozmów. Postanowiłem się dołączyć.
- Nie palę. - odparłem.
- Więc nosisz przy sobie zapalniczkę, żeby ratować damy w opresji? - zażartowała.
- Coś w tym stylu. - uśmiechnęła się do mnie. Był to najpiękniejszy uśmiech jaki widziałem.
- Cóż, ja też powinnam rzucić. Przepraszam, gdzie moje maniery. Jestem Diana. - schowała papierosy i wyciągnęła dłoń w moją stronę. Była chłodna w dotyku.
- Matteo.
Patrzyłem jak zahipnotyzowany, kiedy usiadła obok mnie. Dokładnie tam, gdzie zawsze siedziała. Tam, gdzie było jej miejsce. Obok mnie. Patrzyła na zachodzące słońce. A ja razem z nią. Nie odzywaliśmy się, póki nie zniknęło za horyzontem.
- Co ty tu robisz? - zapytałem. Wciąż na mnie nie patrząc powiedziała:
- Obiecałam cię nigdy nie zostawić. A ja zawsze dotrzymuję słowa. - odparła.
Splotłem jej dłoń ze swoją.
- Fajne buty. - zwróciłem uwagę na klapki na jej stopach.
- Dzięki.
Nałożyłem jej swoją kurtkę na ramiona. Gdy oparła mi głowę na ramieniu, wypuściłem oddech, którego nie wiedziałem, że wstrzymywałem.
- Jak mnie znalazłaś?
- Sam mówiłeś, że zawsze się znajdziemy. - odparła niejednoznacznie.
Latarnie wokół boiska się zapaliły, dając nam choć odrobinę światła.
- Kiedy się obudzę, znikniesz? - zapytałem ją.
- Nie, Matteo. Nie zniknę. Wracajmy do domu. - wiedziałem, że nie miała na myśli nic konkretnego. Chciała tylko wrócić ze mną.
- Nie mogę. - odparłem, a ona oderwała się ode mnie i jej zielone oczy przeniknęły mnie na wskroś.
- To nie była twoja wina. - powiedziała, czytając mi w myślach. - Winę za to ponosi tylko on. A on już gryzie piach. - powiedziała to tak ostro, a w jej oczach błysnął gniew. Złagodniała po chwili i złapała mnie za policzek. - Kocham cię, Matt, Matteo, czy jak chcesz, żeby do ciebie mówiono. Już wystarczająco długo czekaliśmy na siebie. Proszę, pozwól nam być szczęśliwymi.
Jej słowa ujęły mnie za serce. Tak bardzo tego chciałem, tak długo nie marzyłem o niczym innym, a teraz miałem to na wyciągnięcie ręki. Diana siedziała obok ponownie oferując mi swoją miłość. Zanim zdążyłem się dobrze nad tym wszystkim zastanowić oparłem twarz na jej dłoni.
- Może być żołnierzyku. - zażartowałem.
Jej uśmiech się poszerzył, gdy dotarł do niej sens moich słów. Wycisnęła na moich ustach pocałunek. Odwzajemniłem go. Włożyłem w niego całą swoją miłość i tęsknotę, a także przeprosiny, które bez wątpienia byłem jej winien.
Nie pamiętałem, jak dotarliśmy do domu Sofii. Kobieta stała na ganku z córką. Obie wypatrywały nas z oddali. Suzy trzymała w dłoniach kurtkę i torebkę Diany, a jej matka listy ode mnie.
A więc to był powód jej przyjazdu. Nie uszło mojej uwadze, że kilka kopert jest rozerwanych. Niektóre wciąż pozostały nietknięte. Podziękowałem obu kobietom za zatrzymanie listów i pomogłem Dianie się ubrać. Odmówiliśmy herbaty, ale Sofia wcisnęła mi w dłonie płócienną torbę z termosem i kanapkami na drogę.
Przez całą podróż do Nowego Jorku trzymałem Dianę za rękę. Bałem się, że jeśli ją puszczę - zniknie.
CZYTASZ
Miłość po włosku
RomanceDiana zrobiła wszystko, by odciąć się od ojca i jego politycznych gier . Pewnego dnia jest jednak zmuszona porzucić własne życie i zamieszkać z nim, bo grozi jej niebezpieczeństwo. Czy jest ktoś kto przewróci jej życie do góry nogami bardziej niż st...