Rozdział 2

171 23 61
                                    

Kopciuszek:

Waszyngton znałam dotychczas z broszur i telewizji. Czułam się obco w miejscu, które mój tata nazywa swoim domem. Limuzyna odebrała nas z lotniska. Loczek jechał w SUVie za nami, a łysola nigdzie nie widziałam.

Pałac prezydencki wyglądał z zewnątrz jak na każdej pocztówce. Idealnie zielona trawa, perfekcyjnie przystrzyżony ogródek, ochrona w wyprasowanych garniturach i ze słuchawkami w uszach. Chociaż na pierwszy rzut oka nie było tego widać, każdy z nich był pewnie uzbrojony.

W wejściu głównym powitała mnie wysoka blondynka w ciasno upiętym koku i na niebotycznie wysokich obcasach. Granatowy kostium opinał jej ciało w elegancki sposób. Kiwnęła mi głową na powitanie i kazała iść za sobą. Odgłos jej szpilek odbijał się echem wśród ścian.

Parter białego domu wyglądał jak muzeum. Obrazy w złotych ramach na ścianach, gablotki otoczone czerwonym grubym pasem tylko potęgowały to wrażenie. Kobieta przyłożyła kartę magnetyczną do czytnika przy wielkich, wytwornie zdobionych drzwi. Charakterystyczne kliknięcie poinformowało nas o odblokowaniu zamka. Blondynka pchnęła drzwi i przytrzymała je bym mogła wejść.

- Gabinet prezydenta znajduje się na drugim piętrze. - poinformowała mnie i wyszła tymi samymi drzwiami, którymi przed chwilą weszła.

Rozejrzałam się wokół. Wszystko było tu w kolorach beżu i ciemnego brązu. Na stolikach były ustawione wazony z kwiatami, ściany zdobiły obrazy podobne do tych w holu, a na podłogach i schodach wyłożone były miękkie dywany w kolorze gorzkiej czekolady.

Podążyłam w kierunku wskazanym mi przez kobietę. Szłam powoli i chłonęłam widok, który nieliczni mają szansę zobaczyć.

Drzwi do gabinetu ojca trudno było przeoczyć. Wielka, złota tabliczka podpisana jego imieniem i nazwiskiem oraz stanowiskiem jakie objął, nie pozostawiało złudzeń. Zapukałam i weszłam, choć nie usłyszałam zaproszenia.

Ojciec siedział za mosiężnym drewnianym biurkiem i podpisywał dokumenty. Nie podniósł nawet wzroku, by spojrzeć kto przyszedł. Dało mi to szansę, by mu się przyjrzeć. Kilka siwych pasm pojawiło się w jego włosach. Na nosie miał okulary. Nie nosił ich, kiedy ostatni raz się widzieliśmy.

Odchrząknęłam, by zwrócić na siebie jego uwagę. Spojrzał na mnie i dopiero po chwili zdał sobie sprawę kto przed nim stoi.

- Witaj Diano. - jego ton był zbyt oficjalny jak na rozmowę z córką. - Proszę, usiądź. - wskazał krzesło naprzeciwko biurka.

Przez chwilę milczeliśmy patrząc na siebie. Żadne z nas chyba nie wiedziało, jak się zachować po tylu latach ciszy. Nie wiedziałam dla kogo to spotkanie było bardziej krępujące.

- Tak więc... - zaczęłam - po co mnie tu wezwałeś? To musi być coś pilnego, skoro chciałeś zobaczyć się osobiście.

- Owszem, ale mam teraz sporo pracy. Omówimy to przy kolacji, dobrze? - uśmiechnął się, ale ten uśmiech nie dotarł do oczu.

- Myślałam, że to pilne. Twoi goryle byli już u mnie o 8 rano.

- Diano - przerwał mi - proszę nie wysławiaj się o nich jakby byli bezmózgimi mięśniakami. Każdy z nich jest świetnie wykwalifikowanym pracownikiem. A teraz proszę, pozwól się odwieźć do domu i zobaczymy się na kolacji. - nacisnął jakiś przycisk przy biurku, a chwilę później w drzwiach stanęła ta sama kobieta, która mnie tu przyprowadziła.

- Panno Jones, zapraszam ze mną. - powiedziała blondynka.

- Wright. Nazywam się Wright. - poprawiłam ją.

Miłość po włoskuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz