Rozdział 44

26 6 18
                                    

Ktoś mógłby stwierdzić, iż spoglądanie w toń bezmiernego morza oraz oglądanie jego spienionych, lecz niegroźnych fal, zwiastuje spokój. Kwintesencja równowagi. Mimo to kwiat lotosu nie zdołałby bezpiecznie dryfować po wodach Morza Meyta. Rozpadłby się lub zatonąłby, zaś tkwiąca na statku Em podejrzewała, że nie opadłby nawet na dno, gdyż wcześniej zdegradowałaby go woda.

Kroki. Odgłos równomiernych uderzeń buciorów o deski zdradził Redsword, iż nie była sama. Od kilku godzin nikt się nie zbliżał, nie zagadywał, nie próbował wyjaśniać ani nie rozpytywał. Ona również nie szukała sposobności do wzajemnego kontaktu. Upływ czasu nie pozwolił zapanować nad rozszalałymi emocjami. Wciąż walczyła z samą sobą. Intuicja kontra zdrowy rozsądek wzmocniony wałem utworzonym z obaw.

Tymczasem tkwili wszyscy razem na jednej łajbie, gdzieś po środku morza i z dala od jakiegokolwiek lądu. Horyzont pozostawał równą krechą odkreślającą niebo od wody, które Emily rozróżniała głównie z powodu odmiennej barwy. Chwilowo nic nie mogła zrobić, zaś perspektywa pozostania samej pośród niemal bezmiernych wód napawała ją dodatkowym przerażeniem. Decyzja zdawała się jasna, oczywista, przynajmniej do chwili, gdy zmuszeni byli razem podróżować.

Gdzieś w głębi niej majaczyły wizje. Nie nowe, lecz stare, które nawiedzały brunetkę, nim została nafaszerowana substancją blokującą unikatowe zdolności. Usiłowała sobie przypomnieć, ale szczegóły pozostawały zatarte, większość obrazów utworzyła kolaż, zlewając się w spójną całość niczym farby rozlane na palecie malarskiej. Kosturzy być może stanowili jej przyszłość, lecz nie potrafiła stwierdzić niczego na pewno.

– Powinnaś coś zjeść.

– I znów uraczycie mnie narkotykiem?

Nawet nie spojrzała na mężczyznę zaburzającego jej lipny spokój. Oszacowała, że oddzielało ich od siebie najdalej dziesięć kroków. Skóra głowy mrowiła, na plecach czuła ślizgające się spojrzenie szarych oczu. Wcale nie musiał jej dotykać, by rejestrowała ścieżkę, którą tak namacalnie znaczył wzrokiem.

– Dzięki temu jesteś spokojniejsza.

– Spokojniejsza – powtórzyła głosem wypranym z emocji. Zacisnęła palce na krawędzi burty, spojrzała w niebo. Momentami zdawało się jej, że widziała na horyzoncie zarys lądu, ale zignorowała tę ułudę, potraktowała jak fatamorganę. – Kiedy mnie zabijecie?

– Nikt tego nie zrobi.

– Chyba że was wydam – dopowiedziała. Dopiero teraz zerknęła ponad ramieniem. Myes obserwował ją uważnie, tak jak przypuszczała. Pomyliła się tylko względem odległości. Gdyby chciał i wyciągnąłby ręce, bez trudu otoczyłby ją nimi. – Tego cały czas się przecież boicie. Po to wam te przeklęte maski. Żebym stając przed tym całym Agazanem, nie mogła wskazać waszego wyglądu.

Jeśli czegoś oczekiwała, to z pewnością nie tego, że Myes zdejmie osłonę. Chwycił dolną krawędź i pociągnął do góry. Dech zaparło Emily na moment w piersi, choć zdołała odwrócić się twarzą do rozmówcy. Runa. Symbol oznaczający męskie oblicze różnił się nieznacznie od tego zdobiącego twarz Tye. Niby nieznacznie, lecz Em dzięki pobranej od matki edukacji wiedziała, że swoisty X skupiający się na prawym oku nie był powiązany z ochroną domowników.

Gebo, jeśli dobrze pamiętała, utożsamiano z podarkiem. Przechylił lekko głowę w sposób, dzięki któremu runa zdawała się wyraźniejsza. Czarny znak interpretowano także jako osiągnięcie swoistej harmonii. Opisywała tych, którzy dostąpili mitycznej równowagi zarówno psychicznej, jak i fizycznej. Przez myśl przemknęło widzącej, że nałożenie takowej runy tłumaczyłoby jego stoicyzm, jakby stanowiła ona źródło opanowania tego wielkiego mężczyzny.

Eserbert. Refleksy przeszłości - tom IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz