Rozdział 46

55 9 32
                                    

Pot lał się z czoła, spływał po karku i nagich plecach. Pojedyncze kropelki zdobiły też tors oraz mięśnie brzucha, ale zupełnie mu to nie przeszkadzało. Jak niczego innego potrzebował teraz wysiłku, zmęczenia.

W walce powalił już pięciu przeciwników, później przestał liczyć. Nawet cięta rana ramienia, kiedy jeden z trenujących z nim żołnierzy zdołał musnąć go ostrzem, nie przeszkodziła w dalszej walce. Wolał to niż wspomnienia, a te po rozmowie z Bardrockiem uderzały w niego w dwójnasób. Zamykał oczy i widział jej serdeczny uśmiech, błyszczące figlarnie oczy i szczerą, bezgraniczną radość, gdy zaproponował pokazać je te przeklęte gryzonie.

Dziś wyrzucał sobie tamtą propozycję. Wielokrotnie zastanawiał się na nią, nad tamtym wieczorem, nad ich rozmową. Rozważał, czy uniknęliby nieszczęścia, gdyby nie wspomniał o arwukach, a ona nie pisnęłaby z radości. Zamiast tego wypadła z okna, a gdy próbowała odlecieć, jego ojciec przebił jej skrzydło wystrzelonym harpunem, by po chwili zginąć z rąk Oriasa.

Zamachnął się na wspomnienie krzyku rozcinającego powietrze i spadającej w dół harpii. Gdy znów uświadomił sobie, że cierpiał z powodu jej śmierci bardziej niż wskutek straty ojca, ponownie rozciął ostrzem przestrzeń.

– Dość! – Stanął zdyszany, mokry i spięty, ale miecz opuścił. Kilka sekund trwało nim zorientował się, że stał na arenie, a przed nim leżał krwawiący żołnierz, którego miecz spoczywał obok, na wyciągnięcie jego ręki. Ruchem głowy nakazał nieznajomemu wstać i odejść, po czym skupił spojrzenie na podchodzącym brunecie. – Czy cię do reszty pojebało, Kip?

Wyprostował się, ale nie prowokował mężczyzny do walki. Mógł być świetny, najlepszy nawet, lecz starcie z generałem Bardrockiem najpewniej przyniosłoby mu śmierć. Teraz z kolei nie umiał odpuścić, by nie walczyć na poważnie. Tłumione nerwy oraz poczucie winy rozrywały go od środka, to one prowadziły jego rękę zadającą mieczem mordercze cięcia. Uniósł broń i dłonią przesunął po ostrzu, palcami zgarnął krew.

– Chciałeś, by walczyli – rzekł wymijająco, kiedy stanął przed nim.

– Chciałem, byś ich szkolił, a nie wyżynał w pień – wycedził rozjuszony.

Kip westchnął, odwrócił się na pięcie i ruszył do granicy areny stanowiącej podwyższenie. Zeskoczył, ignorując stopnie, a następnie podążył do stojaka na broń i ławy, gdzie żołnierze mogli zasiąść w oczekiwaniu na swą kolei bądź odpocząć. Bardrock niczym cień szedł za nim po śladach zostawianych na piaszczystym utwardzeniu terenu. W mangalskich koszarach nie było bruku ani wylewanych ścieżek, a tylko piach i kurz.

– Ona... Nie powinienem wyżywać się na młokosach, daruj – powiedział. – Chyba nie będę w stanie spełnić twej prośby.

Cisza zapadła między nimi. Kippei nie patrzył na swego przyjaciela. Oczy zdradzały, co tkwiło w duszy, a w swojej gościł właśnie małą, jasnowłosą harpię o wyjątkowo białych skrzydłach.

Nie bój się. Nie zrobię ci krzywdy. Jej słowa hukiem rozbrzmiały w jego głowie. Miał ochotę parsknąć. To on skrzywdził ją, nie uratował jej. Gdyby tego było mało, w żyłach Kippeia płynęła krew jej mordercy. Nie zasługiwał na nią, choć wiedział, że spotka ją dopiero w Karbos. Starał się, jak tylko mógł, by ostatecznie sędzia dusz wysłał go do Idyliary. Ona nie mogła być nigdzie indziej.

Zacisnął szczęki, polik drgał mu nerwowo na myśl, że znienawidzi go nawet w zaświatach, gdy wyzna, kim był jej zabójca. Musiał to zrobić, a później mógł spoglądać na nią z oddali, upewniać się, że doświadcza błogiego szczęścia Idyliary. On mógł odejść, nawet do Sedarii, nawet do Entropium, gdzie dręczyłyby go przez wieczność demony. Już przeszedł piekło.

Eserbert. Refleksy przeszłości - tom IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz