Rozdział 11

46 10 47
                                    

Niezmiennie tkwił w celi. Jedyną reformą, jakiej doświadczył, było zdjęcie mu kajdan oraz zezwolenie, by choć po swym skrawku więzienia poruszał się swobodnie. Nie znaczyło to jednak, iż lepiej go traktowano podobnie jak towarzyszącą mu kobietę.

– Wstrząsy nie ustają – zakomunikował, przerywając zalegającą ciszę.

Niby nie przebywał w Altmor sam, a mimo to czuł, jakby skazano go na wieczną samotność. Em nie przemówiła w zasadzie, odkąd Adel została na ich oczach brutalnie potraktowana. Milczała, co najwyżej zmieniała położenie bądź wykonywała jedną z prostych, egzystencjalnych czynności. Bezbłędnie już w zasadzie rozpoznawał, gdy udawała się na stronę, choć uważał ich warunki za nieludzkie.

Przejawem uzwierzęcenia zdawała się misa, do której zmuszeni byli załatwiać swe potrzeby, a jaką opróżniano raz dziennie. Tak przynajmniej podejrzewał, a w zasadzie wnioskował po upływie czasu oddzielającego jedną zmianę od drugiej. Mniej więcej w tym samym momencie otrzymywali rację żywnościową i dzban wody ze znajdująca się w środku gąbczastą strukturą.

– Czuję – burknęła, przerywając własne milczenie.

Odetchnął. Zaczynał sądzić, że złożyła jakieś abstrakcyjne śluby nakazujące ciszę. Zlustrował brunetkę siedzącą pod naprzeciwległą ścianą na ziemi zamiast na półeczce, jaka teoretycznie pełniła funkcję łóżka. Twardego, ponieważ jak wszystko inne została wykonana z otaczających ich skał.

– Jak myślisz? Co się tam dzieje? – zapytał, lecz respons stanowiła ledwie cisza. Zacisnął szczęki. Nie znosił tej czarnowłosej panny, ale skazani zostali na podobny los. – Ja obstawiam, że te skrzydlate maszkarony zaczęły się wzajemnie mordować. – Celowo głośniej wyrzekł ostatnie słowa i mocniej je zaakcentował. Głowę skierował ku kratom, choć ze swej pozycji nie widział strażniczki pełniącej dziś wartę. Ta jednak nie zareagowała, jakby obojętne były jej obelgi. Westchnął. Nie wiedział już, co począć. Ponownie spojrzał na Emily trwającą nieruchomo z zamkniętymi oczami. – Nie mów mi, że czekasz już na zgon.

– Czekam – rzekła, a dopiero po dłuższej chwili dodała: – Ale nie na zgon.

– A więc na co?

– Na... uśmiech losu.

Prychnął na jej słowa. W pierwszym momencie sądził, iż komunikat padł złośliwie. Zmienił zdanie, gdy dostrzegł spojrzenie, jakim obdarzyła kraty celi dzielące ich od wolności.

– Widziałaś... coś?

Szeptem próbował dobyć informacje od współwięźniarki. Nie zapomniał, z kim miał do czynienia, aczkolwiek dziwiło go, że jako wieszczka wylądowała w tej samej obskurnej celi. Uważał, iż postępując zgodnie z wizjami, powinna cieszyć się swobodą. Jednocześnie co rusz przypominał samemu sobie, że Emily ponoć nie kontrolowała daru.

– Coś – burknęła.

– Co?

Przymknęła oczy. Nie popędzał jej, akurat czasu im nie brakowało. Przynajmniej tak sądził. Zielonego pojęcia nie miał ile, ale kilka ładnych dni już tutaj tkwili. Chwilowo nic nie wskazywało, aby zgodnie ze wcześniejszą deklaracją harpiego władcy mieli przenieść ich w lepsze, wygodniejsze miejsce. Swoją drogą ciekaw był, co robiła jego słodka Adel, niejednokrotnie wyobrażał ją sobie.

Wizje uśmiechniętej buzi rudowłosej napełniały go siłą niezbędną do przetrwania w tym miejscu oraz ciężkich warunkach. Pragnął ponownie ją ujrzeć, usłyszeć przyjemny, kojący głos, wziąć w ramiona.

Ilekroć zamykał oczy, wyobrażał sobie, że nigdy nie trafili do Terehapan a do Mangalii, gdzie przedstawił ją matce oraz siostrze. Wielokrotnie utworzył scenariusz prezentujący rudą piękność w tradycyjnym, mangalskim stroju ślubnym, a także pogrążone w świętowaniu ulice. Był wszak pułkownikiem, a wesele osób ustawionych wysoko w hierarchii świętowali wszyscy mieszkańcy miasta, radując się szczęściem oblubieńców.

Eserbert. Refleksy przeszłości - tom IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz