Rozdział 10

57 11 33
                                    

Kolejne kroki Jasmin stawiała instynktownie, gdyż intuicja wiodła ją ku wyjściu z tunelu, który ciągnął się plątaniną wśród jaskiń. Nim wyłoniła się na powierzchnię, napotkała jeszcze kilka terropirów. Wszystkie wyglądały podobnie, zaś różnice bazowały na ubarwieniu włosów i oczu, a także ogona.

Istoty obserwowały czujnie jej postać, tego była pewna. Wzrok zdawał się niekiedy ją wręcz prześwietlać, lecz żadna terropira nie zaatakowała. Przeciwnie, wężowe stwory omijały ją, niekiedy oczekiwały w pełnej gotowości, aż odejdzie nieco dalej. Wyczuwały emanujące od kobiety zagrożenie.

Dotarła na zewnątrz i błyskawicznie oceniła, iż powietrze nie zyskało wcale lekkości. Nieznacznie zmrużyła oczy oślepiona na króciutki moment czerwieniejącymi się promieniami różowej gwiazdy nisko sunącej nad krawędzią horyzontu. Rozglądnęła się wokół, ciasno zaciskając usta w wąską linię. Całkowicie pomijała już panujący w mieście chaos oraz trupy zaściełające ścieżkę, po której przyszło jej stąpać.

Stożkowate twory wystające ponad jednostajny poziom ziemi przywodziły na myśl zaniedbane, liche lepianki. Gołym okiem szacowała, iż w jednej nie mieściło się wiele osób bądź spoczywały one na sobie, gniotąc się wzajemnie w ciasnocie. Gdzieś wszak mieszkańcy musieli spędzać zimne noce, a chłód nadchodzącego wieczoru wywołał gęsią skórę na ciele Jasmin. Spojrzała w dół i przesunęła po swej nagości spojrzeniem. Potrzebowała stroju.

Uniosła głowę. Dopiero teraz zwróciła uwagę na detale dotyczące mieszkańców miasta, choć pewna nie była, czy należało określać osadę równie wygórowanym nazewnictwem. Gdzie okiem sięgała, wszędzie stały stożki wyposażone w niewielkie wejścia poprzesłaniane szmatami. Przypominały liche, zubożałe tipi Indian, a inne bardziej podłużne wigwamy, aczkolwiek zdawała sobie sprawę, iż prawdopodobnie poza kształtem oraz przeznaczeniem miejsca te nie posiadały wspólnego mianownika. Skał również wokół nie brakowało, a Jas dostrzegła ich tyle, iż z powodzeniem mogłyby zastępować drzewa. Ludzie zaś wcale nie mieli tutaj lekkiego żywota.

Przesunęła spojrzeniem w bok, jednocześnie analizując stan tutejszej ludności. Bezwiednie skrzywiła się, gdy dotarło do niej, jakich zaniedbań dopuścił się Belion względem własnego ludu. W swych chorych zapędach półbóg nie oszczędził nawet własnych wyznawców.

Półnagie, wychudzone ciała tu i ówdzie masowo manifestowały fragmenty szkieletu. Skóra powlekała kości tak mocno, iż bez trudu u stanowczej większości Burns umiała je porachować, niekoniecznie rozpoczynając szacowanie od uwydatnionych żeber. Nawet szmaty imitujące ubiór nie zakrywały licznych sińców oraz zadrapań zdobiących często poranione, brudne sylwetki. Kilka metrów przed nią na kolana padł wycieńczony mężczyzna opadający z sił, przez co od razu dojrzała rozszarpane plecy przesłonięte ledwie skrawkiem szmaty pełniącej rolę stroju. Podobne w jej świecie ponoć prezentowali traktowani biczami niewolnicy.

Dźwignął się, walcząc jeszcze z własną słabością, choć moc ulatywała z niego niczym powietrze z pękniętego balonika. Uniósłszy głowę, skrzyżował swe spojrzenie z jej. Nigdy wcześniej nie widziała równie wielkiej udręki. Wręcz pewna nie była, czy mężczyzna nie błagał o litość, jaką okazałaby mu morderstwem.

Policzki niemal się mu zapadły. Skórę miał zszarzałą, a oczy wyłupiaste, podkreślone brakiem tkanki tłuszczowej występującej zwykle w niewielkiej ilości na twarzy. Westchnęła, gdy upadł, a w myślach liczyła ilość jego oddechów. Nadal żył, natomiast jego udręka zdawała się niekończącym starciem o kolejny, względnie spokojny dzień. Zawodząca kobieta padła obok niego, złapała za ramiona i poczęła nawoływać w dialekcie odmiennym niż stosowany w Mangalii, by wstał. Jas zrozumiała, że terropiry zabrały ich dziecko, a po śladach krwi widniejących na obnażonych udach kobiety wywnioskowała, iż dopiero niedawno się ono narodziło.

Eserbert. Refleksy przeszłości - tom IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz