rozdział 34. ➵

955 99 9
                                    

Po rozmowie z Michaelem nie do końca wiedziałem, co powinienem czuć. Nie żeby było to jakąś nowością w świetle ostatnich wydarzeń. Wiedziałem jedynie, że było inaczej. To był moment, w którym zmieniało się wszystko. Albo już się zmieniło. To z czym zmierzałem się przez ostatnie tygodnie? Pozamiatane. Wszystko ładnie uprzątnięte i poukładane na półkach w kolejności alfabetycznej. Cały ten bałagan... kto by pomyślał, że doprowadzi to do porządku ten z nas, który był najmniejszym fanem sprzątania.

Z czystej dumy, żałowałem, że sam sobie z tym nie poradziłem. W końcu byłem dużym chłopcem, którym potrafił posługiwać się miotłą. Okazało się jednak, że nie w tym przypadku, który najbardziej dotyczył mnie. Niestety, pozostało mi jedynie być wdzięcznym przyjacielowi, że on sobie z tym poradził za mnie.

Ten metaforyczny porządek oznaczał również realistyczny paronim tego słowa - początek. Wyjaśnienie całej sprawy oznaczał nic innego jak nowy początek. Problem leżał w tym, że sam nie byłem pewien, czy aby na pewno byłem na to gotowy. Sam miałem ochotę siebie skarcić, niczym matka sprzeczająca się z nastolatkiem, który na siłę próbuje się buntować za to, że stwarzałem sobie nowe problemy. Chyba taką już miałem naturę. Prócz tekstów piosenek byłem też całkiem zdolny w kreowaniu dla siebie trudności, o których spora ilość ludzi na moim miejscu w ogóle by nawet nie pomyślała.

W ten sposób to po prostu było. Stwarzałem komplikacje, a następnie nie chcąc się mierzyć z własnym dziełem, przesiadywałem we własnym pokoju. Tak też było na trochę po tym, jak Michael już poszedł. Tak samo jak nie wystawiłem nogi za próg własnego pokoju przed rozmową, tak samo po. Pomimo porządku. Cholernego braku chaosu, w który po prostu nie mogłem uwierzyć. A żeby uwierzyć, musiałem zobaczyć. W tym celu, musiałem wyjść poza drzwi.

Czy to był aby na pewno dobry pomysł? Opuścić pomieszczenie, w którym czułem się bezpiecznie? Najwidoczniej sprawy i tak najlepiej się miały bez mojego udziału. Ja tylko kumulowałem wszystkie negatywy uczucia, które nie były potrzebne, aczkolwiek z jakiegoś powodu u mnie nieuniknione. Ledwie potrafiłem się w tamtym momencie zdobyć na wstanie z łóżka, co dopiero jeszcze podejść do drzwi, otworzyć je, pójść...

Nie, zdecydowanie nie było to na moje siły w tamtej konkretnej chwili. Ani w następnej. Oraz kilku kolejnych.

Mój ledwie świadomy wzrok jednak spostrzegł, że powoli zacząłem zatapiać się w ciemności. Myślami przez cały czas będąc w zupełnie innym miejscu odległym miejscu, zapewne przez cały czas tępo patrzyłem na własne dłonie ułożone na wierzchu stóp, podczas gdy siedziałem z podkulonymi nogami i brodą ułożoną na kolanach. Wróciłem umysłem do pokoju dopiero, gdy zauważyłem, że robiło się ciemno za oknem. Popatrzyłem w okno, wpatrując się gwiazdy, które już zachciały rozjaśniać, jeszcze nie aż tak granatowe niebo. I się uśmiechnąłem.

Chwilę po tym biegłem przed siebie, prawie wpadając z impetem na własne drzwi, gdyż miałem problemy z otwarciem ich. Biegłem tylko przez moment. Po chwili zdałem sobie sprawę, ze naprawdę wyszedłem z pokoju. Zobaczę. Uwierzę.

Nie zatrzymało mnie to jednak. Szedłem krokiem który był zarówno szybki jak i powolny. Dało się w ogóle połączyć ten paradoks? Być może miałem wrażenie, że mój chód był szybki, ponieważ takie właśnie było moje bicie serca. Natomiast powolne dlatego, iż zdążyłem jeszcze przypomnieć sobie dokładnie słowa Michaela.

Zachowywałem się jak kompletny dupek.

To zdążyło odtworzyć się w mojej głowie, nim skończyłem przemierzać korytarz.

Nie powinienem się zachowywać w taki sposób w stosunku, do któregokolwiek z moich przyjaciół. Jest mi naprawdę cholernie wstyd za siebie. Jak teraz patrzę wstecz, to po prostu nie mogę uwierzyć, że to ja jestem tym kretynem wydzierającym się na przyjaciela. To nie byłem ja. Przepraszam za tego gnojka. Powinien być bardziej wyrozumiały.

Znajdowałem się coraz bliżej.

Muszę ustąpić.

Byłem już przed drabiną prowadzącą na dach.

Nie mogę stać na drodze do waszego szczęścia.

Wspinałem się po niej.

Kochacie się, a ja muszę to zaakceptować.

Już prawie tam byłem.

Tylko nie schrzań tego.

Był tam. Dokładnie tak, jak powiedział Michael. Siedział na dachu, wpatrując się w gwiazdy. Te same, które były widoczne z mojego okna. Trzymałem kurczowo ostatni szczebel drabiny, stojąc tak, że ponad dach wystawała mi jedynie głowa. Nie był zwrócony w moim kierunku, więc mnie nie widział.
Mogłem jeszcze wrócić niezauważony. Nacieszyć się tym, że to naprawdę miało miejsce. Jednakże ten jeden raz postanowiłem nie rzucać sobie kłody pod nogi. Wspiąłem ostatnie kilka kroków i zaraz byłem obok niego. W ułamku sekundy byłem bardzo blisko niego. Po jakimś czasie, pomimo iż czułem się jak palant w stosunku do Michaela, dlatego, że pozwalałem sprawą rozwijać się tak szybko (a sam wcześniej powiedział, że mu to nie przeszkadza), pocałowałem go.

Nie czułem w tym momencie, że gdyby to była baśń, można by powiedzieć, "(...) i żyli długo i szczęśliwie", ale w tamtym konkretnym momencie czułem szczęście. I to było najważniejsze.

szczerze powiedziawszy zdziwiło mnie to, jak wielu z Was uważało, że zakończenie będzie smutne. choć w sumie spodobało mi się to, że wprowadziłam Was w błąd (kocham, nie bijcie, to nie uraza, tylko satysfakcja, bo zawsze sądziłam, że jestem przewidywalna)

a więc ku zapewne zaskoczeniu większości z Was o to happy end, który zdradzę Wam w tajemnicy - planowałam od samego początku

tak więc został na prolog

-jess

tension | c.h. + l.h.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz