#NOTYOURS

1.1K 106 72
                                    

Znów wynajęliśmy pokoje w motelu i po źle przespanej nocce, ruszyliśmy dalej. Nie wjechaliśmy na kolejną autostradę, a kierowaliśmy się do White Sands National Monument, który znajdował się na południowy-wschód od Alamogordo. Był to oczywiście pomnik przyrody i jak nazwa wskazuje, główną atrakcją tego miejsca były piaszczyste białe pustynie.

Stamtąd jechaliśmy prosto do Roswell i coraz bardziej oddalaliśmy się od pierwotnego Albuquerque. 

W pewnym momencie przejeżdżaliśmy przez wyludnione miasto o nazwie Hope, czyli nadzieja. Wydawało się, że nadzieja dawno stąd uleciała i my także nie zabawiliśmy tu długo. 

Roswell witało odwiedzających wielkim napisem, z którego wynikało, że jest ono stolicą południowo-zachodniej części stanu. Prawdziwa sława tego miejsca datuje się od lipca 1947 roku, kiedy po tym, jak na niebie zaobserwowano różne tajemnicze zjawiska, pewien rolnik pracujący w odległości 50 km od Roswell znalazł jakieś dziwne szczątki.

Po kilku dniach oficjalne doniesienia prasowe potwierdziły, że siły powietrzne odnalazły dziwny "latający dysk". Później zdementowano tę wiadomość, ale do tego czasu zdążyono rozpowszechnić całą historię i tak narodziła się legenda latających talerzy, a miasteczko kojarzyło się tylko i wyłącznie z dziwnymi przybyszami z kosmosu.

Dzisiejsze Roswell stara się nie rozczarować turystów. Kiedy zaparkowaliśmy samochód na głównej ulicy, zewsząd śledziły nas oczy kosmitów, które były namalowane na każdej latarni. Obfitość sklepów z pamiątkami była przerażająca, ale główna atrakcja miasta, Międzynarodowe Muzeum UFO i Ośrodek Badawczy w Roswell, okazał się wart wielogodzinnej jazdy przez pustynię w upale.

Gdy w końcu dotarliśmy do największego miasta w stanie, feralnego Albuquerque(Niall nie wiedział, jak to się wymawia, a na moją wersję tego słowa, mieszkańcy pewnie krzywili by się z odrazą), od razu poszliśmy spać. Następnego ranka musieliśmy wstać bardzo wcześnie, ponieważ już po szóstej lecieliśmy nad rzeką i miastem, wykorzystując Albuquerque Box, jedyny układ wiatrów pozwalający latającym tu prawie codziennie balonom unieść się na dużą wysokość, aby po mniej więcej godzinie opaść łagodnie na ziemię w odległości kilku mil od miejsca, z którego wystartowały.

Z ponad tysiąca metrów, miasto wyglądało przepięknie, zwłaszcza wstęga rzeki Rio Grande. Od faceta, który jakby "obsługiwał" nasz lot, dowiedzieliśmy się, że miasto najlepiej odwiedzić w październiku, kiedy odbywa się tam coroczny festyn balonów. 

Jeden dzień poświęciliśmy również na miasteczko Santa Fe, o wiele mniejsze od tego dziwnego na "A", ale to ono właśnie było stolicą stanu. 

Kolejne pół dnia spędziliśmy na podróży z Nowego Meksyku do stanu Kolorado. Głównym przystankiem było Denver, ale po drodze oczywiście zahaczyliśmy o Colorado Springs, które było miastem tak zwyczajnym jak inne miasta. Zjechaliśmy z autostrady, by dostać się do Canon City i Royal Gorge Bridge. 

Widok na olbrzymi most wiszący pomiędzy dwoma brzegami głębokiego na kilkaset metrów kanionu, zapierał wręcz dech w piersiach. Przy patrzeniu w dół, aż czuć było mrowienie w stopach. 

Oczywiście po fakcie dowiedzieliśmy się, że istniała możliwość zjechania specjalną kolejką na sam dół kanionu i zaczęliśmy żałować, że nie przyjechaliśmy tu wcześniej, by móc z tego skorzystać. Zapewne widok stamtąd byłby jeszcze bardziej niesamowity niż ten z góry.

Na szczęście, dla takich nieszczęśliwców jak my, była jeszcze oferta przedostania się typowym wagonikiem linowej kolejki górskiej na drugi brzeg kanionu, dlatego Niall bez wahania się zgodził, nie pytając mnie o zdanie.

long way home | n. horanOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz