Rozdział 41

6.3K 581 881
                                    


W Pokoju Wspólnym Slytherinu było ostatnio niesamowicie spokojnie. Ogień palony przez Skrzaty Domowe cicho trzaskał w kominku, a czasami jakaś ryba ocierała się ogonem o szybę lub próbowała zajrzeć do środka, ale i widok nie był tam interesujący, więc po chwili odpływała. Draco sam nie pamiętał, kiedy ostatnio jego dom tonął w takiej melancholii. A może robił to zawsze, ale on tego nie dostrzegał? Wszak zimne ściany z kamienia, będące świadkami wielu rozmów, wciąż uwielbiały smętnie odśpiewywać ich echo, zionąc przy tym smutkiem minionych dni i chłodem podziemi. Teraz jednak, gdy Draco wsłuchiwał się tak uważnie, jak jeszcze nigdy, za dźwiękami z kominka, skrzypieniem starych desek pod stopami i własnym oddechem, w uszy gryzła go jedynie bolesna cisza. I przerażała go ona, bo nie niosła się zza starych murów ani wszechobecnej pustki, spowodowanej brakiem uczniów, ale z jego własnej klatki piersiowej.

To nie Slytherin topił się w melancholii. To Malfoy.

Codziennie wstawał rano i jak najciszej, coby nie obudzić Harry'ego, ubierał się, a później wymykał z dormitorium. Nie to, żeby miał konkretny cel takich wędrówek. Po prostu wolnym krokiem szedł przed siebie, pozwalając nogom prowadzić go tam, gdzie miały ochotę iść. Wbrew ciszy, w której się poruszał, nie zastanawiał się nad niczym za bardzo. Podziwiał obrazy, widoki z okien wież, przesiadywał na parapetach, czasami pozwalał obrazom opowiadać mu historie. Błądził między regałami biblioteki, szukając książek, których stronice i tak jedynie oglądał, bo na czytaniu skupić się nie mógł i błądził też we własnych pragnieniach, starając się udawać, że ich nie posiada.

I udawało mu się to przez kilka dni. Najpierw pogrążył się w złości, ale gdy tylko ta minęła, otoczył się ciszą. Po każdej burzy ponoć wychodzi słońce. Tyle że Draco nigdy nie lubił wystawiać swojej skóry na jego działanie.

Nie chciał, by wyszło słońce, bo słońce dawało złudną nadzieję. Świeciło sobie wesoło, niby takie ciepłe, robiąc z ludzi idiotów, bo wokół nich wciąż panowała zima. Tak właśnie Draco się czuł. Nie chciał pozwolić sobie na żadne emocje, bo gdyby pozwolił, gdyby dał Harry'emu możliwość wpłynięcia na jego uczucia, już nie oderwałby wzroku od tego słońca, a później znów cały by się poparzył.

Draco wolał ciszę od bólu. Postanowił więc skupić się na sobie, ale w zupełnie inny sposób, niż niegdyś. Wyciszył się, uspokoił, niewiele mówił i zbladł jeszcze bardziej, bo każdy człowiek potrzebuje przecież słońca. On za to był zdania, że potrzebuje jedynie kremowego piwa i samotności. Udało mu się odkryć dawno zapomniane korytarze, o których większość uczniów zapewne nie miała pojęcia, a raz natknął się na dziwne małe skrzaty wypełzające z dziury w ścianie, ale nie poznał ich nazwy, bo aby to zrobić, musiałby otworzyć książkę i się skupić.

Dryfował sobie spokojnie, zbierając siły na wieczory, które to musiał spędzać w towarzystwie Harry'ego. Merlin mu świadkiem, że potrzebował dużo cierpliwości. Nie dlatego, że Harry go prowokował, nie, wręcz przeciwnie. Dlatego, że Harry dał mu spokój.

Jedynymi rzeczami, które robił, było posyłanie mu delikatnych uśmiechów i praca tak, jak Draco życzył sobie tego na pierwszym szlabanie; nie zagadując go.

I w końcu w tej wszechobecnej ciszy i spokoju, Malfoy poczuł, że wcale nie tego pragnie. Nie interesowało go zawieszenie broni i schowanie się w chłodnym cieniu. Pragnął poczuć słoneczne promienie choćby na jednym policzku. 

Najlepiej byłoby, gdyby objęły go całego, ale Draco wciąż nie umiał zdecydować, czy posłuchać rozumu, czy serca. Mógł być bezpieczny, spokojny, ale i w pewien sposób nieobecny. Mógł też zaryzykować i znów poczuć się szczęśliwym, nawet jeśli później miałby ponownie cierpieć. Sam nie wiedział, co byłoby dla niego lepsze.

Pokochać drania || DrarryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz