|18|

3.9K 424 205
                                    

Pierwszego grudnia spadł śnieg.

Prawdziwy, biały, zimny śnieg, którego nie widziałem w naszym ogrodzie od wielu lat, pokrywał trawę delikatną warstwą i choć wiedziałem, że nie wytrzyma do wieczora, ponieważ na zewnątrz była dodatnia temperatura, poczułem, że Święta zbliżają się wielkimi krokami.

Boże Narodzenie wywoływało u mnie mieszane uczucia. Z jednej strony uwielbiałem klimat panujący w grudniu – wszyscy nagle zaczynali być dla siebie mili, w telewizji leciały świąteczne reklamy, a w sklepach coraz częściej pojawiały się ozdoby i promocje na prezenty. W domu natomiast stała choinka, pachniało piernikami, a ogień w kominku wesoło trzaskał.

Z drugiej strony jednak nieodłącznym elementem Świąt była bliskość. Chociaż nie wierzyliśmy w Boga, mama nie zrezygnowała z rodzinnej tradycji, jaką była kolacja wigilijna. Dwudziestego czwartego grudnia zawsze siadaliśmy we trójkę przy wspólnym stole, choć na chwilę, aby cieszyć się tym, że jesteśmy razem. To były bardzo krótkie momenty, zwykle nie trwały więcej niż pięć minut, ale dla mojej rodzicielki i Roberta stanowiły najważniejszy dzień w roku.

W tamtej chwili jednak zacząłem się zastanawiać, jak będzie wyglądać to Boże Narodzenie. W końcu między mną a Robertem układało się coraz lepiej; udało nam się zjeść jeden obiad prawie do końca (ale przerwaliśmy go tylko dlatego, że Robert musiał pilnie stawić się w pracy) i drugi, kiedy wreszcie po wielu latach oczekiwań skończyłem swoją porcję w towarzystwie dwóch innych osób i bez ataku paniki.

Nie wiem, kto wtedy płakał najbardziej – ja, mama czy Robert.

Pierwszego grudnia wiedziałem natomiast, że został miesiąc do moich egzaminów po pierwszym półroczu, które miały zweryfikować mój poziom wiedzy i dać mamie ocenić, czy dobrze postąpiła, dając mi wolną rękę w kwestii nauki. Obawiałem się, że stres, jak zwykle, zwycięży z moją szczerą chęcią zdobycia jak najwyższych wyników, czego efektem byłby powrót do mojej poprzedniej formy edukacji, czyli nauczania domowego.

A do tego nie mogłem dopuścić.

Właśnie dlatego od mniej więcej połowy listopada przesiadywałem w moim pokoju prawie cały czas, ale tym razem dlatego, że musiałem się uczyć, a nie bałem się z niego wyjść. Coraz częściej brałem udział w życiu mojej rodziny, jeśli mogę tak nazwać próby towarzyszenia im w trakcie posiłków albo wspólne oglądanie filmów wieczorami.

Właśnie, filmy. Robert, oprócz kultury antyku, uwielbia kino. Oglądanie filmów sprawia mu mniej więcej taką radość jak przesiadywanie nad projektami w swoim gabinecie (jest jedną z tych osób, które pracę traktują jako spełnienie marzeń), więc wpadł na pomysł, że abyśmy się do siebie zbliżyli, moglibyśmy co jakiś czas coś wspólnie obejrzeć. Na początku byłem do tego sceptycznie nastawiony, ale po kilku próbach (bo nie byłbym sobą, gdybym w pewnym momencie nie stwierdził, że nie dam rady) okazało się, że towarzystwo Roberta wcale nie jest takie złe. Co więcej, mieliśmy podobny gust jeśli chodzi o gatunki: obaj uwielbialiśmy science-fiction i filmy psychologiczne (co niezbyt podobało się mamie; ona zdecydowanie wolała komedie romantyczne, więc często wybieraliśmy na zmianę). Parę razy nawet mama musiała nas uciszać, ponieważ nasze wymiany komentarzy na temat danych produkcji przeszkadzały jej w oglądaniu.

Oczywiście, za każdym razem robiła to z uśmiechem. Była przeszczęśliwa, że zaczęliśmy się lepiej dogadywać.

Z Erykiem widywaliśmy się rzadziej, ponieważ tak jak ja musiał przygotowywać się do egzaminów. Gdyby nie fakt, że na dworze robiło się coraz zimniej, prosiłbym go o otwieranie okna za każdym razem, gdy będzie ćwiczył, ponieważ szczerze tęskniłem za jego grą. Moje i jego obowiązki, a także zbliżające się święta uniemożliwiały nam spotykanie się tak jak dawniej. Na szczęście mieliśmy telefony, dzięki którym mogliśmy w ciągu dnia wymienić się paroma wiadomościami, ale to i tak nie mogło nam zastąpić spotkań.

SkrzypekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz