—Boże, Boże, Boże, [T. I.]—mówił chłopak, wyciągając swoją dziewczynę z auta. Wracali właśnie ze swojego balu maturalnego i wjechali w samochód, który nie zaświecił kierunkowskazu na zakręcie.
Dziewczyna leżała bezwładnie w jego ramionach z kilkoma rozcięciami na twarzy. Jej sukienka, niegdyś w kolorze pudrowego różu była teraz gdzieniegdzie ubarwiona bordową cieczą.
Obejrzał się ostatni raz na swój nowy samochód. On się teraz nie liczył. Wstał i odbiegł jak najdalej, w przypadku gdyby eksplodował.
Dobrze, że tak zrobił, bo po chwili usłyszał za sobą potężny wybuch. Dla kierowcy drugiego auta nie było żadnej nadziei, jego głowa po prostu uderzyła wiele razy o deskę rozdzielczą podczas zderzenia.
Ale była nadzieja dla [T. I.], dla jego miłości.
Teraz tak bardzo żałował, że przez dwa lata ich związku nie powiedział jej ani razu, że ją kocha. Kochał ją, i to bardzo. Tak naprawdę przy niej poznał pojęcie "miłość". Przy niej poczuł te całe motylki w brzuchu, o których tak wielokrotnie mówiła mu jego matka, a sam już przestawał wierzyć, że kiedykolwiek je poczuje.
Tak bardzo chciał jej to powiedzieć.
Ale nie gdy była w tym stanie, dlatego czym prędzej zadzwonił po karetkę.
Po minucie zakończył połączenie i pogładził dziewczynę po jej [K. T. W.] włosach. Będzie żyła, musiała. Dla niego.
—Nie zostawiaj mnie, kochanie—powiedział, gładząc dłonią jej policzek—nie teraz, błagam...
—
Siedział na szpitalnej poczekalni już trzecią godzinę. Jeszcze godzinę temu co jakiś czas wstawał i przechodził się trochę, ale teraz po prostu już nie miał na to siły. Chciał zobaczyć jej rodziców, lekarza, a co najważniejsze ją. Chciał wiedzieć, że wszystko będzie dobrze, ale tego nie wiedział nawet lekarz przyjmujący dziewczynę.
Wypuścił głośno powietrze, zamknął oczy i oparł głowę o ścianę. Tęsknił za nią, tak strasznie za nią tęsknił.
Nie był w stanie powiedzieć, jak wiele by dał, żeby być na jej miejscu. Żeby cierpieć zamiast niej, a żeby ona mogła wyjść z tego bez szwanku.
Wtem, usłyszał kroki i natychmiast wstał. Należały one do rodziców jego dziewczyny, nigdy tak bardzo nie ucieszył się na widok swoich przyszłych teściów.
—Co z nią?—Spytał—będzie okej? Jak się czuje?
—Jest nieprzytomna, ale wszystko jest dobrze—powiedziała jej mama, unosząc delikatnie kąciki ust—ma złamaną lewą rękę i jest dość poobijana, ale to nic poważnego, wyjdzie z tego.
—M-Mogę...—zaczął drżącym głosem, ale nie miał nawet siły dokończyć, tak bardzo się cieszył, że z jego słoneczkiem będzie wszystko dobrze.
—Możesz do niej iść, Jack—uśmiechnął się jej ojciec, obejmując swoją żonę ramieniem—możesz sobie pogadać, podobno słyszy.
—Dziękuję—powiedział z niezwykłą wdzięcznością—naprawdę Państwu dziękuję.
Zanim zdążył uzyskać odpowiedź, pobiegł na koniec korytarza do sali, w której znajdowała się [T. I.]. Spojrzał na drzwi od góry do dołu, wziął głęboki wdech i pchnął je.
Ukazała mu się jego dziewczyna, z gipsem na lewej ręce, okryta cienką, bladoniebieską kołdrą podłączona do kroplówki i kardiomonitora. Usiadł niepewnie na stołku obok, spostrzegł czarny marker na nocnym stoliku i od razu go wziął. Otworzył i podpisał się na gipsie "Jackie :)", po czym zamknął go i westchnął.
—Podobno mnie słyszysz, więc... Hej—zaśmiał się cicho—cieszę się, że wszystko jest okej, skarbie. Jak stąd wyjdziesz, od razu wezmę Cię do tej nowej włoskiej restauracji. Do kina też, gdzie tylko będziesz chciała—spojrzał na jej bladą twarz i chwycił delikatnie jej prawą dłoń—niepotrzebnie owijam w bawełnę, chcę Ci powiedzieć coś naprawdę ważnego—przełknął ślinę—ta cała chora sytuacja uświadomiła mi, że za cholerę nie chcę Cię stracić, wiesz dlaczego? Bo po prostu Cię kocham, ale nie miałem jaj żeby powiedzieć Ci to wcześniej, [T. I.]. Powtórzę to raz jeszcze; kocham Cię najbardziej na świecie.
Spojrzał na nią, po czym uniósł trzymaną przez siebie prawą dłoń, całując ją delikatnie.
—Też Cię kocham, Jack—usłyszał słaby głos dziewczyny—naprawdę Cię kocham.