#15

660 59 61
                                    

Atraxia - stan wolności od emocjonalnego zakłócenia spokoju oraz odczuwanego dotychczas niepokoju


Jako nowy, kompletnie odmieniony człowiek postanowiłem wziąć się w garść i doprowadzić siebie do porządku. Jak tylko wstałem posprzatalem w pokoju, pościeliłem łóżko, założyłem na siebie coś lepszego niż sprane dresy czy wycjągnięty podkoszulek i doprowadziłem swoje włosy do porządku, związując je w kok.

Mój słomiany zapał szybko się ulotnił, jak tylko spojrzałem w stronę plamy krwi na podłodze, tuż u stóp zasłanego łóżka. Zrobiło mi się niedobrze na samą myśl, że mogłem się wreszcie unicestwić i na dobre zniknąć z tego świata. Może jeśli popatrzę za łóżkiem to jeszcze znajdę te żyletki i...

- Nie. Ogarnij się, Luke - mruknąłem pod nosem, wymierzając sobie drobny cios z otwartej dłoni w prawy policzek; tak dla wytrzeźwienia z wiecznego kaca, jakim była depresja.

No pięknie, teraz, na domiar złego, zaczynam gadać do siebie. Wziąłem dwa głębsze wdechy i wydechy, po czym policzyłem do dziesięciu. Kiedyś słyszałem, że to pomaga się uspokoić...

Gówno prawda. Mi nie pomogło.

Podszedłem do okna, rozsuwając zaslonki, żeby wpuścić trochę światła do pokoju. Promienie słońca oślepiły mnie, przez co niezbyt elegancko zakląkłem i zakryłem oczy dłonią. Nawet pogoda nie chce ze mną współpracować.

Oparłem czoło o chłodną szybę uchylonego okna. Pomimo słońca szkło nie nagrzało się, co spowodowane było zapewne wiosennym chłodem, który o tej porze roku nie był niczym nowym czy niespodziewanym. Zamknąłem oczy, wsłuchując się w spokojne odgłosy dobiegające zza drzwi mojego pokoju. Ktoś rozmawiał z pielęgniarką, za ścianą dało się słyszeć płacz dziecka, a jeszcze gdzieś dalej słyszałem pisk kół wózka, który zatrzymał się przed czyjąś szpitalną salą.

Gwałtownie otworzyłem oczy słysząc awanturę. Normalnie zignorowałbym te hałasy i pozwolił personelowi szpitala zająć się całą sprawą. Problem polegał na tym, że ja bardzo dobrze znałem oba głosy awanturujących się mężczyzn.

Niczym oparzony wypadłem na korytarz, biegnąc w stronę zgiełku. Wokół dwóch mężczyzn pojawiła się już spora grupka zaciekawionych obserwatorów, którzy aż pchali się, żeby tylko dostrzec co się dzieje. Ja sam rozpychałem się łokciami, przy tym uważając, żeby nie zrobić nikomu krzywdy.

- Zabiję cię, rozumiesz? - tłum ludzi wypchnął mnie w samo centrum zaciętej jadki, akurat kiedy Calum przyszpilił do ściany Ashtona. Jego ciemne oczy błyszczały od furii. Czerwonowłosy jęknął z bólu, otwierając usta, jak gdyby chłopak nie mógł złapać powietrza.

- To nie moja wina! - zaprotestował pielęgniarz, próbując wyrwać się z żelaznego uścisku Caluma. Mulat zacisnął dłonie jeszcze mocniej na połach jego kitla, unosząc go w górę.

- Tylko ty ją widziałeś. To ty się jej czepiałeś. Przyznaj się!

- Co tu się dzieje? - próbowałem rozdzielić chłopaków, ale Calum w przypływie furii nie widział niczego poza biednym, przerażonym Ashtonem. Czerwonowłosy wiercił się na wszystkie strony, ale to nie przynosiło żadnych skutków, więc musiałem wziąć sprawy w swoje ręce. Zakasałem rękawy bluzy z kapturem, która smętnie zwisała z moich niezbyt umięśnionych ramion, po czym mocno odepchnąłem ręce Caluma od materiału kitla Ashtona, przy tym próbując nie udusić pielęgniarza. Zacisnąłem zęby, czując jak pot perli mi się niezdrowym blaskiem na skroni, a gruba, fioletowa żyła pulsuje szaleńczo gdzieś na czole. Skurczybyk był silny, ale ja mu dorównywałem. Byłem uparty jak osioł. Nie poddam się, dopóki mulat nie puści, ducha winnego, Ashtona.

petrichor ▪ mukeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz