#8

725 63 49
                                    

Abience - silna potrzeba unikania kogoś albo czegoś



-Luke!

Prawie spadłem z łóżka słysząc nad sobą donośny, grzmiący głos mojej mamy. Pisnąłem, rękami łapiąc za krawędź materaca, czując, że zaraz spadnę. Gwałtownym ruchem wyplątałem nogi spod kołdry, którą dotychczas byłem szczelnie owinięty i spojrzałem w górę, napotykając błękitne tęczówki własnej rodzicielki.

-Dzień dobry? - wychrypiałem, czując suchość w gardle po nieprzespanej nocy. Wczoraj znowu nie mogłem zasnąć przez natłok myśli, które kotłowały się w mojej czaszce. Nie chcę narzekać czy robić z siebie nie wiadomo jak pokrzywdzonej osoby, ale moje podejście do życia wcale się nie zmieniło. Innymi słowy, nie mogłem się doczekać, kiedy opuszczę ten świat.

-Dlaczego nie wziąłeś tych antydepresantów?

Zmarszczyłem brwi, podnosząc się do pozycji siedzącej. Ziewnąłem i przetarłem oczy, jak gdybym miał wybudzić się z nieprzyjemnego snu, w którym nękającym mnie potworem była moja własna matka.

-Słucham?

-Ta psycholog chciała ci dać jakieś tabletki. Dlaczego ich nie wziąłeś? - kobieta oparła dłonie na biodrach, przybierając typową dla matek postawę. Westchnąłem.

- Nie będę brać prochów.

-To lekarstwa, a nie jakieś narkotyki! - zaprotestowała blondynka, żywo przy tym gestykulując.

-Jedno i to samo.

-Nie, Luke. Te leki by ci pomogły,a my nie musielibyśmy się tak zamartwiać.

-My? - wybuchnąłem - Jakie my? Jedyną osobą, która się o mnie pseudo martwi jesteś ty! Mój ojciec ma mnie w dupie, a o Benie i Jacku nie wspomnę.

-Oni też się martwią - szybko zaoponowała moja matka - Tylko... nie pokazują tego.

-Ciekawe - prychnąłem, ociężale podnosząc się z łóżka i wymijając moją matkę, znaną również jako Liz. Nie chciałem słuchać tych głupstw, które nieustannie padały z jej dokładnie pomalowanych na czerwono ust, więc stanowczo podszedłem do drzwi i pociągnąłem za klamkę, otwierając je na oścież.

Kobieta dziwnie na mnie spojrzała, a jej oczy rozszerzyły się, rejestrując zdenerwowanie wypisane na mojej twarzy oraz w postawie mojego ciała.

-Proszę cię, wyjdź.

Liz spojrzała na mnie, nie dowierzając, że śmiałem wyrzucić ją z pokoju.

-Słucham?

-Mam to powtórzyć? Serio? - zapytałem przesłodzonym głosem, patrząc na nią złowrogo - Wyjdź.

Kobieta zadrżała, słysząc ostrzejszy ton mojego głosu, a ja z satysfakcją przyglądałem się jak Liz, z dumnie uniesioną do góry głową, kieruje się do drzwi i wymija mnie.

-Jeszcze pożałujesz, że tak się odzywasz do matki - rzuciła przez ramię, znikając za drzwiami, w które z całej siły walnąłem pięścią.

Westchnąłem, plecami przylegając do, teraz już zamkniętych, drzwi. Potarłem zmęczona twarz dłońmi i pociągnąłem za moje długie loki, które z czasem ściemniały, przeistaczając się w zupełnie inny odcień niż kilka lat temu. Teraz miały dużo ciemniejsze barwę, przypominającą brudny blond. Nie wątpię, że wszystko ma swój czas i wszystko się kiedyś zmieni. Identycznie było z życiem. W końcu ono też przybrało brudniejszy i ciemniejszy kolor, zupełnie jak moje włosy, niegdyś białe niczym len.

petrichor ▪ mukeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz