Czas płynie własnym rytmem

459 54 9
                                    

-Ile można?!- krzyknął głośno Joseph, wstając z krzesełka, któremu nie brakowało wiele do połamania się na kawałki pod ciężarem wiecznie rzucajacego się na nim mężczyzny.

Siedzieli w tym samym miejscu już piątą godzinę. Sara mówiła już avengers by wracali do domów, jednak wszyscy uparcie twierdzili, że Steve to ich przyjaciel i nie opuszczą go w potrzebie. I jak Thor ujął to w słowa "Choćby fabryki chipsów splajtowały, ja się stąd nie ruszę". Co jakiś czas z sali operacyjnej wychodziły pielęgniarki. Starali się je zagadać by wydobyć jakieś informacje o stanie Steve'a, lecz każda gdzieś się śpieszyła i zbywały ich słowami "niedługo lekarz wszystko powie". To niedługo trwało ponad sześć godzin. W tym czasie gdy Sara zdążyła się uspokoić na tyle by nie rozlewać na podłogę, soku z kartonu z sali operacyjnej wyszedł lekarz.

-Co z moim synem?- spytał Joseph, gotów udusić lekarza za te godziny niepewności.

-Stracił dość dużo krwi i na tą chwilę jest w śpiączce. Jego stan jest stabilny ale najbliższa doba będzie decydująca dla niego.

-Kiedy się wybudzi?- spytała Sara. Tony chciał zrobić to wcześniej lecz wiedział, że lekarz nie udzieli mu żadnych informacji. Nie był z rodziny.

-Niestety nie potrafię tego dokładnie określić. Takie wypadki są naprawdę niebezpieczne, a czas śpiączki zależy od organizmu pacjenta. Może to trwać kilka dni, ale też i miesięcy. Jednak należy być dobrej myśli. A teraz proszę mi wybaczyć, muszę iść.

Tony miał ochotę zemdleć. Osoba, którą kochał, była w śpiączce po niemal śmiertelnym wypadku, a jakiś lekarz kazał mu być dobrej myśli. W dodatku śpiączka mogła trwać nawet kilka miesięcy. Tak, Tony aż tryskał optymizmem.

-Możemy go chociaż zobaczyć?- spytał Jeszcze Joseph, zanim na dobre stracili by lekarza z oczu.

-Oczywiście. Pacjent znajduje się w sali 29 na drugim piętrze. Proszę jednak nie być tam za długo.

Tony nieśmiało kiwnął głową. Razem z przyjaciółmi i rodzicami Steve'a ruszył w stronę windy, do której, o dziwo, wszyscy się zmieścili. Winda, mimo, że miała do pokonania tylko jedno piętro, wlokła się i nawet Natasha miała wrażenie, że zwykły ślimak z nadwagą wygrałby z nią wyścig.

Gdy w końcu stanęli na odpowiednim piętrze, z oczu Sary znowu poleciał wodospad łez. Wyciągnęła z torebki dwie chusteczki. Ostatnie suche z trzech niedawno kupionych paczek. Wszyscy bali się przejść przez korytarz pełen ludzi by zobaczyć tego jednego człowieka, który i tak nie był w stanie się do nich odezwać.

Joseph pierwszy stanął przed drzwiami. Przez małą szybę w nich ujrzał swojego jedynego syna. Okryty był białym prześcieradłem, na którym ułożone miał nagie ręce, a księżyc zza okna odbijał się od jego poranionej twarzy. Włosy zakryte były bandarzem, który nie pozwalał wykrwawić się ranie na głowie, a nieruchome oczy zamknięte były pod powiekami. Joseph nie mógł dostrzec wszelkich ran i obrażeń, ale widok plującego krwią syna siedzącego za kierownicą wystarczył mu, by przeżywać w duszy cios gorszy od jakiegokolwiek dźgnięcia nożem. Były to wyrzuty sumienia, że nie był w stanie uratować własnego syna.

Nacisnął na klamkę, aż ta nie wydała z siebie cichego zgrzytu, a drzwi nie ruszyły przed siebie. Joseph przełknąć gule w gardle. Czuł się jakby świat właśnie zwolnił. Światło wydobywało się tylko zza okna, lecz on nie miał zamiaru niszczyć tego stanu rzeczy. Bał się, że jeżeli oświeci lampy, zobaczy dokładniej oblicze syna, którego w tej chwili bał się bardziej niż diabeł wody święconej.

Podszedł do łóżka i przysunął sobie drewniany stołek. Chwycił jego dłoń w swoje ręce. Jego skóra była zimna i nieprzyjemna w dotyku. To tak jakby już dotykał zwłok.

Nie! Nie. Nie...- krzyknął w myślach zrozpaczony. Jego własne myśli go zdradzały.

-Steve... Tak bardzo cię przepraszam- powiedział, kładąc głowę na krawędzi łóżka.

Następna do pokoiku weszła Sara. Potem doszła Natasha z Bruce'em, a potem Clint z Thorem. Na końcu wszedł Tony, stając w progu. Nie chciał być przy rodzinie Steve'a. Był winien. Gdyby go nie rozkojarzył, na pewno zauważył by tą ciężarówkę. W takiej samej kolejności przychodzili do pokoju Steve'a przez kolejne dwa dni. Zawsze z takimi samymi myślami, zawsze o takich samych godzinach. Potem dwa dni zmieniły się w dwa tygodnie, które w ostateczności zmieniły się na miesiące.*

Dwa cholernie długie miesiące, podczas których każdego dnia padało, odzwierciedlając nastrój Tony'ego. Cały Nowy York zdawał się płakać wraz z młodym Starkiem. Codzienny deszcz nie dziwił nikogo podczas jesiennej pory. Lecz Tony wiedział swoje, świat zdawał sobie sprawę, że z jego winy zgasło jedno z najjaśniejszych Słońc.

-Steve... Ko-kocham cię.- Tony przychodził do pokoju 29 codziennie. Zawsze w porze obiadowej, kiedy ta gruba, prawie łysa pielęgniarka szła na obiad.

Łapał wtedy dłoń chłopaka i przykładał ją sobie do policzka, pozwalając łzom swobodnie płynąć po policzkach. Czasami rysował mu na ramieniu zabawne wzory, przypominając czasy, kiedy to Steve bawił się skórą Starka, gdy ten był chory. Tony zamykał wtedy oczy i starał sobie wyobrazić co Rogers maluję. Zazwyczaj były to krótkie słowa, których uczyli się w szkole albo małe kształty, widujące codziennie na ścianie szkolnej kozy.

-Kocham cię, Steve- szepnął, całując wewnętrzną część jego dłoni.

Zawsze byli razem. Nigdy się nie rozstawali, zwłaszcza w ciężkich chwilach. A teraz Steve był gdzieś, gdzie Tony nie mógł wejść. Zostawiony sam na pastwę losu. W pewnym stopniu Tony brzydził się tą sytuacją. Mówił do niego słowa, których bał się wypowiedzieć mu prosto w oczy. Jak inaczej można to nazwać, jak nie tchórzostwem.

-Proszę, nie zostawiaj mnie. Kiedy się wybudzisz możesz mi przywalić w twarz jak wtedy w Coney Island, ale błagam, obudź się. Nie możesz spać tak w nieskończoność.

Tony powtarzał te słowa codziennie jak mantrę, wierząc, że Steve wreszcie podniesie się z łóżka i wymierzy mu prawego sierpowego, prosto w nos, tylko po to by ten się już zamknął. Jednak to nic nie pomagało, a Tony'emu puchły oczy od łez i bezradności. I jak zwykle wygoniła go ta łysa pielęgniarka, gadająca coś o granicy godzin wizyty.

Więc Tony wrócił do domu. Minął gabinet ojca. Wysłuchał jego reprymendy. Co dwa jego słowa rzucał swoje "dobrze" i "oczywiście". Pogrzebał widelcem w talerzu. Wrócił do pokoju. Rzucił się na łóżko. Wypił kilka butelek kradzione whisky. Zaczął płakać w poduszkę. I usnął, żyjąc nadzieją lepszego jutra, gotowy na kolejną burzę z piorunami.

Ranki były z tego powodu jeszcze bardziej bolesne, gdy za oknem nie widział Słońca, lecz chmury. Czarne obłoki gazowe, znów drwiące z bezradnego Tony'ego Starka. Czuł się jak w jakiejś jaskini. I jedyna osoba, która mogła mu pomóc się wydostać, była daleko od niego. W śnie. Jak śpiąca królewna, której nie wybudzi pocałunek.

~$$$~
*Uwielbiam robić Time Skipy.

Uprzedzając, nie zrobię krzywdy Steve'owi. Niedługo się obudzi i będzie happy end, hahhaha, ta, jasne. Nie oznacza to, że Tony będzie stał bezczynnie. Może wtrąci się ktoś ze szkoły chcąc zdobyć jego serce, a Tony będzie szukał pocieszenia w czyichś ramionach? Co wy na to?

Wiem, że ostatni akapit jest skrzywiony, ale ten fragment mi się strasznie podobał i musiałam go zaznaczyć. Przy tym fragmencie prawie się wzruszyłam i o mały włos nie rozwaliłam się o plecak, by go nie zapomnieć i go napisać.

Wczoraj w nocy oglądałam na YouTube fragment Endgame, w którym Tony pstryka palcami w różnych językach. Połowy nie zrozumiałam, ale rosyjski mnie zajebał.

Padał wtedy deszcz / StonyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz