Rozdział 3

1.4K 124 37
                                        

Przyjemne, chłodnie powietrze czule otulało moją niczym jeszcze nie okrytą twarz, rozrzucając włosy i rozbudzając mnie tym samym po nie za dobrze przespanej nocy. Moja prawa noga zwisała swobodnie za krawędzią, a lewa była ugięta i służyła jako tymczasowa podpora dla ramion. Siedząc tu, na krawędzi dachu, bokiem do willi myślałem, czy aby na pewno wszystko ze sobą wziąłem. W sumie to zetknąłem tylko na nadgarstki, które opinały czarne, ulepszone wyrzutnie sieci. Delikatnie podniosłem jedną dłoń do góry i obejrzałem ją uważnie. Wzrokiem naukowca badałem jej tępe krawędzie, idealny, matowy kolor oraz małą kulkę na środku, która to była sercem tego mechanizmu.

-Obyście mnie nie zawiodły. -szepnąłem, ponownie przenosząc swoje spojrzenie na wille.

Ten budynek nie różnił się prawie niczym od sąsiadujących tu, innych willi. Ogromny, z pięknym ogrodem, drzewami, basenem i w cholerę wysokim ogrodzeniem. A, no i setkom łażących w tę i we w tę strażników, u których już z tej odległości mogłem zobaczyć odróżniającą się broń. No w końcu willa prezydenta, nie ma się co dziwić.

Jednak byłem pewien, że ostatnie osiemnaście godzin, które to spędziłem na ulepszaniu wyrzutni, przygotowywaniu eliksiru śmierci oraz kupowaniu orzeszków tylko po to, aby zapomnieć o kolejnych chcących mnie nawiedzić wspomnieniach, wykorzystałem w stu procentach. Mój umysł wtedy skupiony był tylko na tym, więc nie dość, że czas mijał mi szybciej, to dodatkowo zrobiłem coś pożytecznego. I żaden strażnik, ochroniarz czy kto to tam jest mnie nie zatrzyma. Nie ważne, jak wielką mogą mieć przewagę liczebną.

A jest to jeden do dziewięćdziesięciu pięciu. Ja jeden, ich dziewięćdziesięciu pięciu. Będzie zabawa.

Ze spokojnym oddechem w dalszym ciągu obserwowałem, jak uzbrojeni po zęby ochroniarze patrolują teren, na którym to mieszka cała rodzina prezydenta. Od trzech godzin bez ruchu wpatrywałem się w okna jego domu, obserwując uważniej jak moja ofiara przemieszcza się niespokojnie z pokoju do pokoju. Krążyła, zupełnie jakby przeczuwała, że gdy zaśnie, to już się nigdy nie obudzi. Nie zniechęcało mnie to jednak, a wręcz przeciwnie, wyzwalało mojego wewnętrznego demona, który był w tym momencie żądny świeżej krwi. Ta cecha była wypracowywana u mnie od lat.. wręcz wychowano mnie na tym, że mam być bezlitosny, cichy, ale i opanowany. Jednak czasem, gdy wymykało się to spod kontroli.. oni..

Pokręciłem głową uświadamiając sobie, że panika z powodu przeszłości jest w tym momencie jak najbardziej niewskazana. Wziąłem więc głęboki wdech i wraz z opuszczającym moje płuca powietrzem, zmieniałem swoje nastawienie.

-Taka jest twoja natura, Lucas.. -szepnąłem. -Nie zmienisz tego, kim jesteś.

W końcu pomimo ucieczki wciąż zabijam. Może nie dla nich, ale dla siebie, dla zysku, dla swojego życia. Los tak chciał, a ja mogę jedynie się dostosować do obecnej sytuacji i czerpać z niej jak najwięcej frajdy.

-Właśnie nastąpiła zmiana wachty. -usłyszałem głos Karen, który to wydobył się z położonej obok moich bioder maski.

To był mój czas. W tej samej chwili poderwałem się do góry i założywszy do końca swoją czarną maskę, skoczyłem z krawędzi. Czarny, oddychający strój z wieloma kieszonkami oraz wzmocnieniami opinał moje ciało, dodając mi tym samym więcej pewności, a w żyłach niemal od razu zaczęła buzować adrenalina, która jeszcze bardziej wyczuliła mój słuch oraz wzrok.

Niczym zawodowa małpa, wylądowałem cicho na gałęzi, na pobliskim drzewie, strącając jedynie kilka zielonych liści z jego korony. Nie było to jednak w żaden sposób podejrzane, bo natura jakby współpracując ze mną, wykonała jeden, ale potężny ruch swoim dobrym przyjacielem, wiatrem. Tak więc w akompaniamencie lodowatego już powietrza, bezszelestnie przeskoczyłem z gałęzi na druga gałąź, która to już znajdowała się na terenie interesującej mnie posiadłości, tym samym omijając podłączone do prądu ogrodzenie.

Nie znasz mnieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz