rozdział 5

19.4K 1.1K 125
                                    


Odnoszę wrażenie, że tylko kręcę się w kółko. Stoję właśnie przy dużym świerku, a wokół niego rosną białe stokrotki. Piękne kwiaty tylko... dam sobie głowę uciąć, że byłam w tym miejscu co najmniej dwa razy. Ciekawe jak udało się przeżyć rośliną bez odrobiny światła. Wzdrygam się, kiedy chłodniejszy wiatr muska moją skórę. Las w żadnym stopniu nie zachęca do spacerów. Jakby czubki sosen na polecenie zabierały całe światło.

Drzewa rosną tutaj bardzo gęsto i chociaż obstawiam, że musi być południe, w lesie panuje mrok. Rozglądam się wokół siebie. Jestem wyczerpana i głodna. Niestety muszę ruszać dalej, bo albo ja znajdę wyjście albo porywacz znajdzie mnie. Biorę głęboki oddech i powoli wypuszczam powietrze ustami. Dasz sobie radę - dopinguję się w myślach. Przecież gdzieś musi być wyjście z tego cholernego lasu. Prawda?

Postanawiam iść w lewo. Gałęzie i suche liście szeleszczą pod moimi butami. Zastanawiam się nad tym co właściwie się wydarzyło. Zostałam porwana - akurat tę informację mój mózg zdążył przetworzyć. Ale dlaczego ja? Czy pojawiłam się w złym miejscu i o złej porze? Być może to porwanie było planowane? Przełykam ślinę a przed oczami pojawiają mi się mroczki.

Oddycham płytko, ale muszę zadać sobie jeszcze jedno pytanie. Czy aby na pewno zostałam porwana przez człowieka? Takie rzeczy nie powinny dziać się w prawdziwym świecie. Na myśl przychodzi mi tylko jedno rozwiązanie. Prawdopodobnie to tylko sen. Albo zostałam uprowadzona przez wampira. NIE CHOLERA! To się nie dzieje naprawdę! Przyspieszam kroku. Muszę znaleźć te głupie wyjście.

Staję jak wryta, gdy przypominam sobie, co brunet mówił do mnie w wieży. Wspominał coś o swoim przyjacielu. Jakbym była porwana dla niego. Jak jakiś pieprzony worek mięsa. Złość gotującą mi się w żyłach z każdym krokiem ustępuje uczuciu obawy. Biorąc pod uwagę to, iż trafiłam do zamku z obłąkańcem, już nic nie powinno mnie zdziwić.

Z rozmyśleń wyrywa mnie trzepot ptasich skrzydeł. Siedzące na pobliskiej gałęzi ptaki wznoszą się w powietrze głośno kraczą. Dziwne.

Nagle coś szura zaskakująco blisko, a sekundę potem słyszę głos, który rozpoznałabym choćby na końcu świata

- Czy nie wyraziłem się dostatecznie jasno mówiąc abyś nigdzie się nie wybierała? - pyta ten, którego tak bardzo nienawidzę i boję się zarazem.

Stojąc tyłem do niego, słyszę, jak powoli skrada się w moją stronę, niczym drapieżnik polujący na swoją ofiarę.

Jedynym rozsądnym wyjściem z tej sytuacji jest brać nogi za pas. I to też właśnie czynię. Zrywam sie jak oparzona i nie oglądając się za siebie, pędzę przez las. Nie zwracam uwagi gdzie, byle jak najdalej od niego. Po trzech minutach biegu, kiedy powoli brakuje mi już tchu zwalniam i odwracam głowę do tyłu. Czyżby sie udało?

Rozglądam się lecz nikogo nie widzę. Moje całe ciało jest spięte, gotowe w każdej chwili na ucieczkę. Wokół mnie panuje cisza i tylko z dala dochodzi cichy dźwięk jeżdżących samochodów. Zaraz! Biegnę szybko w stronę skąd daje się słyszeć charchot aut. Powoli moim oczom ukazuje sie ulica, a za nią domki i pola. Dwie minuty pieszo i będę wolna! Szeroki uśmiech wpływa mi na twarz, gdy ruszam żwawym krokiem w kierunku jezdni.

Niespodziewanie czuję jak moje ramiona oplatają czyjeś ręce. Ten ktoś stoi za mną i trzyma mnie w stalowym uścisku.

-Wybierasz się gdzieś? -szepcze, pochylając się do mojego ucha.

Muska nosem moją skroń i bierze głęboki oddech jakby delektował się moim zapachem. Wzdycha wydając przy tym cichy pomruk. Stoję jak sparaliżowana. Brunet dalej niczym w transie wącha to moją szyję, to delikatnie całuje mi kark, aby potem przenieść swoje usta znów na szyję. Z jego pomruków wnioskuję, że mówi coś o mojej krwi i moim zapachu.

Nie, nie, to się nie dzieje. Wymierzam sobie w umyśle porządnego liścia. Nie umrę tak, nie bez walki. Siłom wyższym dzięki - w końcu odzywa się we mnie instynkt obronny. Całą swoją energią wyszarpuje swoje ręce z uścisku mężczyzny, który patrzy na mnie ze zdziwieniem. Ha! Jedziesz dziewczyno!

A to dopiero początek.

Szybko odwracam się w jego stronę i podnosząc prawą nogę wykopuję ją w powietrze celując w krocze napastnika. Trafiony zatopiony! Cel leży na ziemi i zwija się z bólu. Upajam sie chwilą zwycięstwa patrząc na poszkodowanego. Przypominam sobie jednak, że długo te jego męki nie potrwają, a ja muszę spadać stąd jak najprędzej. Biegnę więc truchtem w stronę jezdni.

Nim zdążę nacieszyć się chwilą zwycięstwa, już stoję przyparta do dużego drzewa, a sprawcą całego zamieszania jest wściekły brunet. Z przerażeniem patrzę w jego oczy, które niedawno jeszcze krwistoczerwone, teraz mają kolor czarny. Wzdrygam się.

- Ty mała żmijo. - charczy wnerwiony. - Już ja cię nauczę porządku.

Jego prawa noga znajduje się między moimi nogami. Ręce boleśnie przyszpilił mi do pnia drzewa. Nie ma dla mnie ratunku. Mogę już tylko czekać na moją śmierć, bo sądząc po jego oczach w których czai się żądza mordu nic lepszego mnie nie czeka. Nigdy wcześniej nie bałam się tak bardzo. Muszę spróbować...

-Ratunku! Pom... -nie dane mi jest dokończyć wołania, bo dłoń oprawcy zaciska się na mojej szczęce. Łzy ciekną mi ciurkiem po policzkach. Ach co robić?

- Będzie z ciebie dobry posiłek malutka. - mruczy tuż przy mojej szyi. - Nie wierć się tak! - charczy, mocniej przyciskając mnie do drzewa. - Postaram się to zrobić bezboleśnie, aczkolwiek...

Nie słucham już co dalej mówi. Powtarzam w głowie to co przed chwilą powiedział. Posiłek. Czyli jednak to prawda. Czuję jego usta. Koniuszki ostrych kłów muskających moją szyję. Zamykam oczy, modląc się o szybką i w miarę bezbolesną śmierć.

-Zostaw ją Erik! - słyszę głos jakiegoś mężczyzny. Mój wybawca! Jego głos jest władczy i nie znoszący sprzeciwu. Mój oprawca niechętnie odrywa się ode mnie. Wiem jednak, że najbardziej pragnie teraz on mojej śmierci ( albo krwi?), więc odsuwam się od niego na bezpieczną odległość, wpadając wprost w ramiona mojego wybawcy.

Odwracam głowę. Nagle cała moja radość ulatuje ze mnie niczym powietrze z balona. Wybawcą okazuje się złotowłosy mężczyzna. Grecki bóg. Idealny. Marzenie każdej kobiety. Przystojny i dobrze zbudowany. Jest tylko jednio ale..

On także należy do zgrai krwiopijców. Ma bladą twarz, jednak nie bledszą od Erika. Jego czerwone oczy zachłannie mi się przyglądają. Lustruje mnie od stóp do głowy, zatrzymując dłużej wzrok na mojej klatce piersiowej i biodrach. Rumienię się, lecz szybko odzyskuję zdrowy rozsądek. On jest wampirem dziewczyno! -ganię się w myślach.  Bierz dupę w troki i zwiewaj stad!

-Yyy to ja może już pójdę - udaje mi się wyjąkać, gdy powoli odsuwam sie od blondyna.

- Już nas zostawiasz skarbie? - odzywa się Erik stojący za mną. Zaraz potem łapie mnie za nadgarstki i wykręca je do tyłu. Szamoczę się, ale tym razem mężczyzna nie zamierza mnie puścić. Patrzę jak blondyn podchodzi do mnie. Teraz dopiero zauważam, że trzyma w ręku strzykawkę. O nie.. nie! Przecież prawie co udało mi sie uciec! Szamoczę się, ale równie dobrze mogłabym próbować wyrwać się z kajdanek.

- Puść ją. - odzywa się mój pseudo wybawiciel. Erik puszcza moje nadgarstki, za to sekundę później znajduję się w ramionach blondyna, który wbija mi igłę w ramię nim zdążę jakkolwiek zareagować.

- Już niedługo kochanie, wszystko się ułoży. - szepcze.

- Nniee... - wydaję z siebie oznakę protestu.

Nie mam siły. Moje powieki stają się bardzo ciężkie. Chwilę później osuwam się w ramiona złotowłosego. Ostatnia łza bezsilności spływa po moim policzku, gdy znów otacza mnie ciemność.

***

HEJ TY! tak ty :) Jak już tu dotarłeś do zostaw gwiazdkę. Już? Dziękuję Ci bardzoo, bo dzięki Tobie mam motywację do dalszego pisania.

pozdrowionka :))

UprowadzonaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz