Pov. Stark-PETER!- krzyknąłem, podnosząc się gwałtownie do siadu. Byłem cały spocony i ciężko oddychałem. Rozejrzałem się z paniką w oczach i z małą ulgą stwierdziłem, że jestem w domu. W swojej sypialni. Sam. Zupełnie sam. Jak co rano. I znowu koszmar. Znowu. Mam je, odkąd... od tamtego dnia.
Nagle zdałem sobie sprawę z pewnego faktu. To dzisiaj. Rocznica. Minął już rok, od tego dnia, w którym mój świat się posypał. Okrągły rok. Nawet nie zauważyłem. Cały rok. To długo. Znacznie dłużej niż się zdawało. Jednak dla mnie było to bez znaczenia. Dla mnie, czas zatrzymał się tamtego dnia, kiedy wszystko straciło sens. Kiedy straciłem wszystko. Kiedy straciłem najważniejszą osobę w nim życiu. Kiedy mój syn zginął. Wtedy... moje życie stało się bezwartościowe. Bez celu i... po prostu bez sensu. Nie uratowałem go. Nie zorganizowałem jego pogrzebu. Z nikim nie rozmawiałem. Nie poszedłem do psychologa, tak jak kazała Nat. Nie wziąłem udziału w ani jeden misji. Nawet nie szukałem Fiska, któremu udało się uciec. Nie miałem pojęcia, czy go złapali, czy może dalej gdzieś się ukrywa. To po prostu... zbyt bolesne. Nie miałem na to siły.
Westchnąłem ciężko i podniosłem się z łóżka. Wolnym krokiem podszedłem do szafy, z której wyciągnąłem czystą bieliznę i jakieś dresy. Mozolnie ruszyłem do łazienki. Rozebrałem się i wszedłem pod prysznic. Odetchnąłem, gdy ciepła woda zaczęła spływać po moim ciele.
To już rok. Dzisiaj jest pierwsza rocznica. Ten dzień jest... w zasadzie, ciężko mi go określić. Udało mi się. Przetrwałem ten rok. Cały rok. Trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Osiem tysięcy siedemset sześćdziesiąt pięć godzin. I każda z nich była równie bolesna. Każda z nich była wykańczająca. Każda z nich, była nieustającą walką. Walką o spokój. Walką o sen. Walką o każdy posiłek, do których musiałem się zmuszać z całych sił. Walką o ciągle powstrzymywanie się od płaczu. Walką z pokusą wejścia na dach i zakończenia tego koszmaru. Każda była... tak cholernie samotna. I tak strasznie trudna.
Oparłem się czołem o zimną, mokrą ścianę. Kilka łez spłynęło po moich policzkach. Ja... tak strasznie za nim tęsknię. Tak bardzo chciałbym go przytulić. Zobaczyć jego uśmiech. Powiedzieć, że jestem z niego dumny. Przeprosić. Bo to ja do tego doprowadziłem. To ja nie potrafiłem go ocalić. Tyle razy obiecałem mu, że wszystko będzie dobrze, a tymczasem zostawiłem go w tym płonącym budynku. Zostawiłem go tam. Na pewną śmierć. Ale on nie chciałby, żebym płakał. Chciałby, żebym był silny. Na pewno by tego chciał. Żeby. Był tak silny jak on. Ale czy ja umiałem? Umiałem być silny tak jak chłopiec, który pobiegł do walącego się budynku, żeby ratować ludzi. Obcych ludzi.
Przebrałem się w czyste ubrania i ruszyłem do warsztatu.
-Tony! Zjedz z nami śniadanie- skrzywiłem się, słysząc głos Natashy. Posłałem jej krótki uśmiech.
-Nie jestem głodny- oświadczyłem. Mówiła coś o tym, jakie to niezdrowe, ale ją zignorowałem. Zamknąłem się w pracowni i opadłem na fotel.
Gdyby ktoś obcy przyszedł do mojego warsztatu, najpewniej uznałby mnie za jakiegoś psychopatę z obsesją. Zdjęcia, mapy, ślady, notatki. Wszędzie. Po prostu... robię co mogę. Wszystko. Sprawdzam każdy ślad. Każdą pogłoskę. Każda plotkę. Robię co tylko w mojej mocy, żeby go znaleźć. Ale... to wciąż za mało. Bo jedyne co udało mi się znaleźć przez ten rok, to kilka niepotwierdzonych plotek i niewyraźnych zdjęć kogoś, kto mógł wyglądać jak Peter. Ale nie zamierzam się poddać. Nie zamierzam odpuścić. Nie zamierzam go zawieść.
Przeskanowałem miasto, sprawdziłem kamery miejskie, dokładnie przejrzałem wzmianki w policyjnych aktach i sprawdziłem monitoring, który zamontowałem przy wejściu na Peron. Znowu. Po raz kolejny nic. To po prostu nic nie daje. Przez ten rok, nie udało mi się znaleźć nic, co mogłoby naprowadzić mnie na Petera.
-Jarvis, zadzwoń do dzieciaków- rozkazałem, opierając się o krzesło. Po chwili usłyszałem dźwięk wykonywanego połączenia.
-Halo?- usłyszałem chłopięcy głos, który od razu rozpoznałem.
-Cześć Max. Jest gdzieś tam Jack?- spytałem z małym uśmiechem. Kiedy tylko skończył osiemnaście lat, kupiłem im mieszkanie i załatwiłem papiery adopcyjne, dzięki którym ta piątka może mieszkać razem. Byli dobrzy dla Petera. Wiem, że chciałby, żeby ktoś im pomagał, więc to robię. I codziennie sprawdzam, czy wszystko u nich w porządku. Obiecałem płacić za ich utrzymanie, żeby ten dzieciak mógł w spokoju skończyć szkołę.
-Pan Stark! Tak, już go daję!- zawołał wesoło.
-Dzień dobry, panie Stark- usłyszałem głos najstarszego z nich. Mimowolnie uśmiechnąłem się, słysząc to. Każdy z nich tak bardzo przypominał mi Petera.
-Cześć, Jack. Jak tam u was?- spytałem swobodnie.
-Całkiem nieźle. Dzięki panu, Billy pojechał na tą wycieczkę, o której gadał od miesiąca. Jeszcze raz dziękuję- zaśmiałem się cicho.
-To drobiazg. Potrzebujecie czegoś?- upewniłem się, choć znałem odpowiedź.
-Nie, naprawdę. Mamy wszystko- mogłem sobie jedynie wyobrazić, jak uśmiecha się z politowaniem, słysząc po raz kolejny to samo pytanie- a pan? Jak się pan trzyma? W końcu dzisiaj jest...
-Tak, wiem- przerwałem mu- jest dobrze, Jack.
-Nie jest dobrze- stwierdził.
-Jest beznadziejnie- przyznałem.
-To już rok, panie Stark. Nie może pan wiecznie go szukać- westchnąłem i pokręciłem głową.
-Byliście na cmentarzu?- spytałem, żeby zmienić temat.
-Tak, rano- odparł krótko.
-To dobrze- stwierdziłem- jakbyście czegoś potrzebowali, możecie śmiało zadzwonić- zapewniłem, po raz kolejny. Nie miałem zamiaru znów popełniać starego błędu i olać ich, kiedy będą mnie potrzebowali. Zależało mi, żeby mieli absolutną pewność, że zawsze mogą na mnie liczyć.
-Jasne, dzięki- uśmiechnąłem się smutno i przetarłem oczy.
-Trzymaj się, Jack- mruknąłem.
-I nawzajem- odparł, zapewne z uśmiechem.
-Jarvis, rozłącz- rzuciłem. Oparłem się rękami o biurko i pozwoliłem, by kilka łez spłynęło po moich policzkach. Jebany rok. A to wciąż boli tak samo. Cały czas. Nie potrafię... nie umiem chociaż na chwilę przestać o nim myśleć. Ja po prostu... tak bardzo chciałbym przestać cierpieć, choć na krótki moment. Wiedziałem, że na to zasługuję. Że zasługuję na ból, nieprzespane noce, koszmary, łzy i wszystko co najgorsze, ale... ja tak bardzo... byłem samolubny. Po prostu samolubny. Bo zamiast dzielnie znosić karę, na którą zasłużyłem, użalam się nad sobą, grając ofiarę. Ale mimo to, chciałem choć na chwilę się uwolnić. Na kwadrans. Tylko kwadrans. Nic więcej. Chciałem wyrzucić z głowy jego przerażoną, zapłakaną twarz i przypomnieć sobie jego uśmiech. Żeby odpocząć. Bo jestem wykończony. Kompletnie wykończony.
*****
1011 słów
Hejka!
A więc witam Was moi kochani w drugiej części! Rozdziały będą pojawiać się po staremu i tak, to oznacza, że jutro wpadnie rozdział 😁
Mam nadzieję, że się podobało :)
Do zobaczenia<3<3<3
![](https://img.wattpad.com/cover/230582634-288-k982512.jpg)
CZYTASZ
At all costs
FanfictionJest to KONTYNUACJA książki "No weakness" Jeśli nie czytałeś/czytałaś pierwszej części, to zapraszam, bo wydarzenia są ściśle związane! Czy Tony Stark będzie potrafił pogodzić się ze śmiercią chłopaka, którego pokochał jak własnego syna? A co, jeśli...