Rozdział 7

1.1K 95 61
                                        


Pov. Stark

Ze łzami w oczach uklęknąłem obok dzieciaka. Leżał na ziemi, wśród śmieci. Jego prawa nogawka w całości nasiąknięta była krwią. Włosy potargane, posklejane od potu, opadały mu na twarz, umazaną pyłem i krwią. Na policzkach miał zaschnięte ślady łez, a oczy czerwone od płaczu. Do tego... zadrapania na policzkach? Tak, to były zadrapania. Długie, czerwone szramy, na całej wątłej twarzy nastolatka.

-Pete? Peter?! Powiedz coś!- przeraziłem się. Z ust młodszego uciekł jedynie cichy jęk. Rozejrzałem się odruchowo. Niedaleko chłopaka rzucone były dwie kule, ale nie zwróciłem teraz na to uwagi. W końcu ktokolwiek mógł je tu zostawić. Nie zastanawiając się, podniosłem Petera delikatnie i zaniosłem w kierunku przyczepy. Kopnięciem otworzyłem drzwi i skrzywiłem się lekko na zaduch panujący w środku. Ułożyłem chłopca na kanapie, po czym podwinąłem nogawkę dresów i... zamarłem. Dosłownie zamarłem. Zakryłem usta dłonią, a po moich policzkach spłynęło kilka łez. Noga dzieciaka kończyła się przy kolanie, a reszta to... proteza. Jebana proteza. Zresztą, strasznie staroświecka. To na pewno nie jest robota Petera. On zrobiłby to dużo lepiej. Na pierwszy rzut oka widać, że nie jest dobrze dopasowana do ciała nastolatka. Nie musiałem być specjalistą, żeby to stwierdzić. Na dodatek, w całości umazana była szkarłatną cieczą. Krew wciąż sączyła się z nogi chłopca. To... dlatego tak kulał. Przez tą jebaną protezę. Przez nią nie może się normalnie poruszać. Dzieciak jest kaleką i już nigdy nie będzie w pełni sprawny. Przeze mnie.

Upadłem na kolana. Oparłem się o kanapę i zaszlochałem cicho. To moja wina. Moja pierdolona wina. Gdybym miał wtedy zbroję i... gdybym był silniejszy... lepszy... gdybym zamiast klęczeć tam i płakać, pobiegł po Amerykę, żeby usunął ten odłamek gruzu, to... nic by się nie stało. On... przecież to dziecko...

Chłopak znów jęknął z bólem w głosie. To podziałało na mnie jak kubeł zimnej wody. Natychmiast poderwałem się i rozejrzałem po przyczepie. Cholera, nigdzie nie ma bandaży, ani niczego, czym mógłbym zatamować krwotok. W końcu postanowiłem zdjąć swoją marynarkę i po prostu oderwać od niej rękaw, który posłużył mi jako opaska uciskowa. Następnie chwyciłem zakrwawiony koc i otuliłem nim dzieciaka. Wyszedłem z przyczepy i przyniosłem jego kule. Potrzebuje ich? Potrzebuje ich, żeby się poruszać? Westchnąłem cicho i wstrzymałem oddech, żeby się nie rozpłakać.

Po chwili uderzyła mnie pewna myśl. Peter na pewno jest głodny. Wątpię, żeby w takim stanie mógł sam zorganizować sobie jakiś posiłek, więc ja muszę to zrobić. Niechętnie wyszedłem więc z przyczepy i pobiegłem do samochodu. Szybko podjechałem do pierwszego lepszego baru i wziąłem dzieciakowi jakąś zupę na wynos. To musi na razie wystarczyć, a później wezmę go na jakiś porządny obiad.

Wracając, gorączkowo zastanawiałem się, co takiego mogło się stać. Ktoś go pobił? To była jakaś zemsta? Znowu się komuś naraził? Dlaczego... kto mu to zrobił? Wiem, że to nie pierwszy raz, kiedy ktoś go krzywdzi. Ostatnio... ten ślad po uderzeniu. Na pierwszy rzut oka widać było, że ktoś mocno go spoliczkował. A Peter... nie było śladów walki. Nie walczył. Ktoś go uderzył, bez żadnych konsekwencji. To znaczy, że Peter boi się tej osoby. Dlaczego więc tak to zostawiłem? Dlaczego pozwoliłem mu jak zwykle przemilczeć swoje problemu i zostawić to dla siebie? Znowu przymknąłem oko na cierpienie chłopca.

Zacisnąłem ręce na kierownicy i zmarszczyłem brwi.

Nikt nie ma prawa bić mojego dzieciaka. Absolutnie nikt. Nie pozwolę na to. Nie pozwolę, by znów ktoś go krzywdził. Ja... po prostu nie mogę tak tego zostawić. Nie wolno mi dopuścić, by Peter znów cierpiał. On ma szesnaście lat i jest tylko dzieckiem. Dlaczego więc wciąż skazywany jest na ból i samotność? Przecież to... niesprawiedliwe. Muszę się nim zająć. Przede wszystkim, muszę dowiedzieć się, kto mu grozi. I w jaki sposób. No i... muszę przekonać go na powrót do wieży. Tylko tam będzie bezpieczny.

At all costsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz