Rozdział 50

1.8K 150 29
                                    


W kaplicy nie paliło się żadne światło, oprócz jednej małej świeczki na ambonie ołtarza.

Mężczyzna w sułtanie leżał krzyżem na zimnej posadzce kościoła. Mruczał modlitwę pod nosem w dziwnym niezrozumiałym dla nikogo języku.

Był jak w transie. Leżał w jednej pozycji od paru godzin. Od momentu, w którym usłyszał o swojej porażce.

Pytanie tylko czyja to była wina. Jego, że się nie spodziewał takiego obrotu spraw? Czy tego bezbożnego głupca, który nie ma pojęcia czym jest prawdziwe dobro?

Był niewygodny.

A niewygodnych osób trzeba się pozbyć. Wyznawał tą zasadę od dawna. Od swojej młodości. I nigdy się na niej nie zawiódł.

Gdyby nie likwidacja ręką bożą nie byłby tym kim jest teraz. Nie byłby w tym miejscu, w którym jest teraz. A świat nie byłby lepszym miejscem gdyby nie jego plan zbawienia.

Zmarszczył mocniej czoło, próbując się skupić na modlitwie. Ciężko było mu teraz, wypowiadać święte słowa.

- Ojcze – słyszał nad sobą kobiecy głos.

Zignorował go. Potrzebował pociechy Boga. Jego słów, jego aprobaty.

- Pozwól mi się nim zająć. Zaopiekuje się nim jak najlepiej się da. Ze mną będzie twój.

Nie odpowiedział, ale i zarazem przestał się modlić. To było kuszące.

- Chcesz zastąpić Wiktorię.

- Czy to coś złego? Ja nie odejdę od Ojca.

- Najpierw, moja droga córko – mruknął siadając i wgapiając się w ogromny drewniany krzyż nad amboną – musimy pozbyć się grzesznika. Trzeba zadziałać dobitnie – po chwilowej pauzie kontynuował: - Widzisz, trzeba rozdzielić dobre ziarno od złego, bo może zatruć to do siewu. 


KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ 

Absolut 2Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz