Rozdział 7

2.5K 107 21
                                    

- Dlaczego niby mam jej pilnować? - warknął Dryblas do jej byłego już ochroniarza. Jej ala Strażnik po dwóch dniach dał sobie z nią spokój.

- Bo sama zginie jeszcze tej nocy - mruknął Mundurowy, a Debby zadrżała na jego chłodny ton. - Kilku gości już ją obserwuje.

Blondynka nawet nie chciała wiedzieć, kto i dlaczego ciągle śledził ją wzrokiem. Była pewna, że gdyby przyjrzała się twarzom niektórych facetów, od razu by zemdlała.

- I co mi do tego?

- Przyjechaliście razem, dogadacie się. - Miles wzruszył ramionami. - Zresztą ścierwa najlepiej dogadują się ze ścierwami.

Debby przemilczała jego opryskliwy ton, jednak mężczyzna wręcz przeciwnie. Gdyby nie to, że wokół było pełno innych Mundurowych, zrobiłby coś więcej niż chwilowe podduszenie. Wystarczyło kilka sekund, by został znokautowany przez innego z pilnujących porządku i z powrotem siłą posadzony na niewygodnym krzesełku w jadalni.

Gdy obaj ochroniarze odeszli, zostali sami. Debby wolała sobie nie wyobrażać, jak poradziłaby sobie sama. Była tu dopiero drugi dzień, a już ledwo żyła. Nie dość, że posiłki z trudem zdołała w siebie wciskać, to jeszcze praca fizyczna wykańczała ją tak bardzo, że nie miała na nic siły. Niby nic takiego nie robiła, nie rąbała przecież drewna, ani nie przekładała ciężkich kawałków na wozy. Wrogie spojrzenia większości więźniów nabawiały jej takiego strachu, że robiła najprostsze błędy. A błędy trzeba naprawić.

Ostatnią noc przepłakała nad swoim losem, tym razem wyklinając nie tylko Lorie, ale i cały system panujący w Więzieniu st. Carter. Nie obyło się od beczenia nad losem rodziców, którzy zapewne ją znienawidzili. W końcu nikt nie wiedział, jak było naprawdę, a w gazetach wyraźnie zaznaczono, że to Debby przez ostatnie parę miesięcy dilowała narkotykami.

Dryblas z niezadowoleniem odszedł od stołu, a blondynka prawie rozwaliła kolejny stolik, próbując go dogonić.

- Czekaj! - krzyknęła za nim. - Proszę!

Dałaby głowę, że mężczyzna przewrócił oczami, ale na chwilę zwolnił kroku, by mogła go dogonić.

- Słuchaj... - mruknął, nawet na nią nie patrząc. - Nie będę cię niańczył, Clarke.

- Nie musisz mnie niańczyć, tylko... Po prostu pozwól mi ze sobą chodzić!

- A co to zmieni? - Dryblas uniósł brew.

- Nikt mnie nie zaatakuje? - odparła, choć zabrzmiało to bardziej, jak pytanie.

Mężczyzna, którego imienia dalej nie znała tak na marginesie, szedł dalej. Nie wyraził sprzeciwu, więc niemalże przez cały kolejny dzień łaziła za nim krok w krok. Sama jego obecność była dla niej skuteczną ochroną. Tak, jak powiedział Miles (jakże dobrodusznie), niektórzy więźniowie wybierają sobie ofiary do zabawy, które najczęściej kończą z kośćmi na wierzchu. Dosłownie tak to przedstawił, a Debby prawie zemdlała na samo wyobrażenie.

- W ogóle to... Jak masz na imię? - spytała, gdy razem z Dryblasem szlifowali deski.

- Myślisz, że ci powiem? - mruknął, ostentacyjnie przewracając oczami. - Nie dla psa kiełbasa. A raczej, nie dla kota sadło.

- Dlaczego kota? - Debby zmarszczyła brwi.

- Bo prędzej porównałbym cię do kota, niż do psa obronnego.

- Według ciebie jestem jak kot?

- Nie. Raczej sarna. Upośledzona w dodatku.

***

Nacja: Brzask PrzeznaczeniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz