Rozdział 34

2.1K 105 4
                                    

Minęło kilka tygodni. Debby mocniej zaaklimatyzowała się w Osadzie i w nowej sytuacji. Relacje z Dougiem pozostawały jednak w tym samym miejscu i oprócz większej ilości przelotnych pocałunków, czy niewinnych przytulanek, nic się nie zmieniło. No może jedynie to, że widywali się trochę rzadziej, a ich rozmowy często dotyczyły tylko i wyłącznie bieżących wydarzeń.

Ku zdziwieniu swojego wybranka, postanowiła podjąć pracę, by wreszcie jako tako dostosować się do środowiska. O ile w miarę pasowała do niej opieka nad dziećmi, to jednorazowy, ale jednak pobyt u pani Sulivan i pomoc przy wypiekach aż zmroziła mu krew w żyłach.

Nie wydarzyło się nic bardzo groźnego co prawda, ale biedna wdowa musiała wywalić całe pięć blach ciastek, które blondynka postanowiła spalić prawie na węgiel. Ups...

Po wylocie od miejscowej cukierniczki, która już do końca życia zakazała jej zbliżać się do kuchni, Debby przyjęła propozycję Williama i zaczęła chodzić do jego domu, by zajmować się Cole'em.

Jak sam zauważył, Rina miała już dość urwania głowy z sześciotygodniowym Marcelem, a ich pierworodny, pięcioletni Cole, nie dawał ich gosposi spokoju. Pani Gloria była w końcu zbyt miła, by na stare lata wykończyć się od jakiegoś energicznego następcy przywódcy.

A Debby ta praca bardzo odpowiadała, jako że dzieci były dla niej istnymi cudami chodzącymi po ziemi. Może i oberwała kilka razy pluszowym misiem, może i oblał ją płynną kaszką... Ale i tak cudownie spełniona się czuła, mogąc spędzać czas z kimś tak uroczym.

Skoro praktycznie codziennie przebywała w domu Williama, nie obyło się bez rozmów z Riną, gosposią Glorią i nim samym. O ile z kobietami nie było tu żadnego problemu i trajkotały na różne, niezobowiązujące tematy, to z przywódcą Osady praktycznie zawsze gadali o Dougu. Być może mimo ogólnego zawstydzenia Debby, rozmowy te przyniosły jej jakieś korzyści. W końcu w dużej mierze dzięki Willowi zaczęła zwracać uwagę na swoje zachowanie i to, w jaki sposób mógł odbierać je jej wybranek.

Dobra, nie miała nic przeciwko paru pocałunkom, ale w życiu nie pomyślałaby, że chociażby jej bierność może nieco ranić Douga. Choć postanowiła, że wkrótce to zmieni, jak do tej pory nie potrafiła się na to zdobyć. Był jednak jakiś progres, skoro przestała jęczeć z byle powodu i nie męczyła już tak opanowania Douga.

- Debo! - krzyknął niezadowolony Cole, z oburzeniem wpatrując się w jej zamyśloną minę. Z niewiadomych powodów właśnie w taki sposób zaczął odmieniać jej imię.

- Tak? - spytała, nie za bardzo wiedząc, o co mogło mu chodzić.

- Autka nie mogą stać w miejscu! - oznajmił ultra poważnie, przez co blondynka jawnie miała ochotę się roześmiać. No tak, przez moment przestała jeździć zabawkami z jednego końca dywanu do drugiego.

- No już, już. Jadę do ciebie - odparła z rozbawieniem, w duchu wyobrażając sobie takiego brzdąca w swoim domu. Własnego w dodatku.

I o boże... Nie musiała wiedzieć, że Doug pomyślał dosłownie o tym samym, kiedy tak jak zwykle przyszedł ją odebrać. Jak strasznie uroczo wyglądała pośród porozwalanych zabawek, szczerząc się przy tym, jak głupia do sera. Chyba nie musiał dodawać, że w takim wydaniu podobała mu się najbardziej, prawda?

Nie powstrzymywał się przed bezwstydnym oglądaniem jej pleców i słuchaniem dziwnych dźwięków wydobywających się z jej ust, gdy próbowała naśladować jeżdżący samochód. Uśmiechał się przy tym kącikiem ust, mając wielką ochotę usiąść bliżej niej i patrzeć na to wszystko z bliska.

- O, wujek Doug! - Tak, ten dzieciak zawsze musiał krzyczeć. Nie, żeby Doug coś do niego miał, ale na sam widok dzieci jakoś rzedła mu mina. Może to ta głośność? Może te wybryki, które ciągle serwowały swoim rodzicom?

Nacja: Brzask PrzeznaczeniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz