Rozdział 24

782 49 23
                                    

Po uzyskaniu nazwiska, poznaniu powodu wizyty oraz adresu, w który mieli się udać, Judy bez słowa zajęła miejsce w swoim samochodzie. Ku jej zaskoczeniu Eric zrobił dokładnie to samo.

-Myślałam, że pojedziesz swoim.-rzuciła, nie kryjąc oburzenia.

-Zrobiłbym to, ale dzisiaj wyjątkowo przyszedłem do pracy o własnych siłach.-tłumaczył zapinając pas.

-Świetnie.-westchnęła-Dobra, nie mamy czasu do stracenia.-odpaliła silnik, chcąc mieć już to wszystko za sobą.

-Masz dla mnie jakieś instrukcje?-zadał pytanie o interwencję.

-Ja mówię, a Ty się przyglądasz.-ucięła krótko.

-Tak jest!-zawołał żwawo. Jego wyśmienity humor był nieco irytujący.

-Dlaczego Jake spreparował dowody?-w zasadzie nie miała ochoty na rozmowę, ale to było silniejsze od niej.

-A jak inaczej mieliby uwierzyć, że zdobyliśmy je legalnie? Mogę Cię zapewnić, że ta konwersacja między nimi jest autentyczna. Poza tym ona naprawdę to wysłała, z tym, że jego rękoma.-poczuła na sobie wzrok przenikliwych, czekoladowych oczu.

-Mógłbyś się na mnie nie gapić?-potrząsnęła głową, zakrywając włosami swoje rozpalone do czerwoności policzki.

-Judy, posłuchaj-ton jego głosu nagle się zmienił-przepraszam Cię za tą całą intrygę.

-Nie chcę rozmawiać na ten temat.-ucieszyła się, bo nawigacja właśnie pokazywała, że dojechali do celu-Lepiej zajmij się tym, co jest ważne teraz.-odpięła pas i pospiesznie wyszła z auta.

Pchnęła odrapaną furtkę, która omal nie wyleciała z zawiasów. Postawiła stopę na pękniętej płytce chodnikowej. Ze szpar pomiędzy cegłami, wystawały długie na kilka centymetrów źdźbła przesuszonej trawy. Wokół roiło się od chwastów i krzewów, wyglądających jakby nie były strzyżone od wieków. To wiele mówiło Judy. Skoro ktoś nie jest w stanie zadbać o teren wokół posesji, strach pomyśleć w jakim stanie są zwierzęta pozostawione pod jego opieką.

Na odpowiedź nie musiała długo czekać. Zanim zbliżyli się do domu, w oddali rozległo się głośne ujadanie psa. Zrobiła kilka kroków w bok i zauważyła sporego, sięgającego do kolan, czarnego, kudłatego psa, przywiązanego do czegoś na wzór schowka na narzędzia. Pomimo całej złości jaką w tamtym momencie poczuła, wiedziała, że musi zachować profesjonalizm, jeżeli chce wyjść stąd razem z tym zwierzakiem.

Nacisnęła na dzwonek, ale ku jej zaskoczeniu nie było słychać w tle charakterystycznego dźwięku. Uderzyła w drzwi po raz pierwszy. Zero odzewu. Spróbowała po raz kolejny. Nadal cisza, jakby nikogo nie było w domu. Wreszcie Eric złożył rękę w pięść i wykonał serię głośnych uderzeń.

Dopiero wtedy rozległy się jakieś pomruki i odgłos tłuczonego szkła. Oboje spojrzeli na siebie, doskonale zdając sobie sprawę z tego, z kim najprawdopodobniej będą mieli do czynienia.

Drzwi gwałtownie się otworzyły i oto przed nimi stanął niski, krępy mężczyzna. Ubrany był w szare, dresowe spodnie oraz białą bluzkę na grubszych ramiączkach. Pierwszą rzeczą, jaka przykuwała uwagę była pożółkła plama na samym środku koszulki. Jego poszarzała, zniszczona cera i podkrążone, czerwone oczy, tylko dodawały mu niechlujnego wyglądu.

-Czego tu?-zapytał ochrypłym, przepitym głosem, a wraz z wyziewem do ich nozdrzy dostał się odurzający smród alkoholu.

-Pan Robert Green?-zapytała Judy, mimowolnie zatykając nos.

-Bob.-rzucił ostro-Nie chcę żadnych garnków, czy co Wy tam sprzedajecie.-warknął i próbował zamknąć drzwi.

-Mam na imię Judy, a to mój partner Eric.-wskazała ręką na chłopaka-Nie jesteśmy sprzedawcami, tylko pracownikami lokalnej fundacji na rzecz zwierząt.-tłumaczyła.

Duskwood: Afterstory Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz