U LEKARZA W DZIEŃ TARGOWY

7 0 0
                                    


Raczej nie narzekam na zdrowie. Rzadko zdarza mi się chorować, a jeśli już, to zazwyczaj udaje mi się wyleczyć domowymi sposobami. Wiecie – cebula, czosnek, cytryna, miód, miętówka, witamina C, ewentualnie gripeksy, czy inne takie.

Dlatego wizyta w jakiejkolwiek przychodni jest dla mnie sporym wydarzeniem. No i ostatnio takie właśnie spore wydarzenie miało miejsce.

Najpierw wybrałam się do swojego lekarza rodzinnego. Dodzwoniłam się za pierwszym razem. Umówiłam na następny dzień rano. Kiedy przyszłam, nie musiałam czekać, tylko weszłam od razu. No, Marian, było jakby luksusowo. Ale żeby nie było za cukierkowo – na tym się skończyło.

Dzierżąc bowiem skierowanie na badania pobiegłam do innej przychodni. Oczywiście po uprzednim umówieniu się, żeby nie było. I po uprzednich próbach dodzwonienia się w celu umówienia. Udało się za dziesiątym razem, więc nie było tak najgorzej.

Weszłam więc do przychodni. Przede mną przy okienku stał młody człowiek, a pani w okienku wykrzykiwała jego dane osobowe w celu potwierdzenia na pół przychodni. Przynajmniej pół miasteczka dowiedziało się kiedy urodził się pan Marek, gdzie mieszka, z jakim problemem przyszedł do lekarza, jaki jest jego numer PESEL, numer telefonu i wręcz numer buta oraz kołnierzyka.

Kiedy pani w okienku uporała się z RODO w stosunku do pana Marka, przyszła kolej na mnie. Sytuacja z ochroną danych osobowych się powtórzyła i mogliśmy spokojnie z panem Markiem przejść na ty, bo wiedzieliśmy o sobie już całkiem sporo.

Po zakończeniu głośnego potwierdzania, że ja to na pewno ja i że wszyscy już wiedzą po co przylazłam do przychodni, zostałam oddelegowana pod gabinet numer jeden, czyli trzy kroki od okienka. No może pięć... W każdym razie bez problemu poznałam historie i dane osobowe kolejnych pacjentów. I nie tylko...

Po mnie przy okienku pojawił się pan, który chciał umówić swoją żonę Zofię do psychiatry. Cała przychodnia poznała szczegóły choroby pani Zofii i historię poszukiwań lekarza, który ją przyjmie.

Następna była babcia Halina, która nie wiedziała, czy ma badania na NFZ, czy prywatnie. Pani w okienku też nie wiedziała. Babcia zadzwoniła do syna. Też nie wiedział. Zrobiło się małe zamieszanie, bo nikt nic nie wiedział. Finał zamieszania niestety mi umknął, ponieważ moją uwagę zaprzątnęła inna babcia, której danych osobowych nie znałam, bo przyszła przede mną. Babcia incognito okazała się typem turbo babci – przemknęła jak błyskawica przed panią, która miała właśnie, zgodnie z kolejką, wchodzić na badanie ze standardowym hasłem na ustach „Ja tylko o coś zapytać." Pytała prawie pół godziny...

Przypomniało mi się, jak lata temu też czekałam do jakiegoś lekarza i rozmawiały przy mnie dwie babcie. W pewnym momencie jedna mówi do drugiej: „Ten lekarz to dobry, na prawdę dobry, moją mamę leczy od pięciu lat i jeszcze nie umarła." Ciekawe, czy ten, do którego idę też taki dobry...

Wyczekałam swoje, pisząc w międzyczasie z Siostrą Wiedźmą i opowiadając jej na bieżąco, co się dzieje i jaki pacjent z czym przyszedł (dzięki temu podaję tu tak dokładne informacje, bo inaczej bym pewnie połowy zapomniała). W końcu przyszła moja kolej. Weszłam, podałam skierowanie, wyszłam. Do pana doktora przyszła bowiem szanowna małżonka, zatem postanowił zrobić sobie przerwę. No cóż, bywa. Nie spodziewałam się, że uda mi się to wszystko jakoś szybko załatwić.

Pan doktor wyszedł i wrócił po piętnastu minutach. Badanie trwało trzy. Opis badania kolejne trzy. A ja, żeby wejść do gabinetu, przeczekałam prawie czterdzieści minut...

Ale, jak to mówią, nie ma tego złego – przynajmniej mam z tego pożywkę na następną #historyjkę ;)

histoRYJKIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz