W OCZEKIWANIU NA CUD

5 0 0
                                    

Poniedziałek zdecydowanie nie był moim dniem. Niby wszystko fajnie, ładnie. Pracy ani nie za dużo, ani nie za mało, dom, ogarniany w sobotę, jeszcze nie wyglądał jak pobojowisko, a ciekawa książka czekała na przeczytanie jej w luźniejszej chwili. Tekst, który przygotowałam rano dla nowego klienta, przeszedł bez żadnych uwag, bieżąca praca szła bez większego oporu, ogólnie nie dość, że nie było źle, to nawet było całkiem dobrze. Ale mnie cały czas coś nie pasowało.

Znacie to uczucie, kiedy wszystko idzie, jak powinno, a Wy i tak czujecie jakieś takie wewnętrzne fuj, czy ukryte ble? Mnie się tak czasem zdarza. I oczywiście, jak zwykle w takich przypadkach, zadzwoniłam do mojej siostry w wiedźmostwie. No wiadomo, jak jojczyć to tylko jej. Pojojczyłyśmy więc, pogadałyśmy o pierdołach i nie tylko, aż w pewnym momencie Siostra Wiedźma mówi do mnie:

- Kasia, czy ty już pisałaś historyjkę o cudach? Bo nie kojarzę.

No i okazuje się, że nie pisałam, bo najzwyczajniej w świecie zapomniałam. Ale teraz nadrabiam.

Rzecz miała miejsce, kiedy jeszcze pracowałyśmy w pewnym jurajskim hotelu. Byłyśmy wtedy ogromnie zafascynowane tematem rozwoju osobistego i czytałyśmy mnóstwo książek i publikacji na ten temat. Między innymi Briana Tracy'ego. Kto czytał jakąkolwiek jego publikację, ten wie, że pan Brian namawia do manifestowania na głos swoich marzeń i chceń. Że jak to zamanifestujesz głośno i wyraźnie, to wszechświat Cię usłyszy i dostaniesz to, o co prosisz.

Magia? Oszustwo? Szarlataneria? A może po prostu zwykły coaching, z którego śmieją się internety? Odpowiem szczerze – nie wiem. Ale wychodzę z założenia, ze spróbować nie zaszkodzi. A nuż okaże się, że to, w co nie wierzyłam działa. Zatem pewnego dnia, bardo podobnego do tego poniedziałku właśnie, gdzie nie działo się nic niedobrego, a ja i tak miałam doła i niechęć do wszystkiego, postanowiłam skorzystać z porad pana Briana. Siedziałyśmy właśnie na podbaseniu paląc. To znaczy, ja paliłam czynnie, a Matka Litwinka towarzysząc mi, paliła biernie (cóż za oszczędność z jej strony!). Siedziałyśmy więc i jojczyłyśmy. Na pracę, na dyrektora, na pogodę, na covid, jednym słowem na wszystko, co nam się tylko nawinęło. I oczywiście z tego jojczenia zeszło nam na pozytywne myślenie i manifestowanie swoich pragnień wszechświatowi, jak doradza pan Brian. Nie pytajcie, jakim ciągiem myślowym z narzekań doszłyśmy do pozytywnego nastawienia...

W każdym razie postanowiłam zamanifestować, czego pragnę i gasząc papierosa, powiedziałam głośno i wyraźnie:

- Żądam cudu!

Zakończyłyśmy przerwę i wróciłyśmy do pracy. Nic się nie zmieniło. Nic się nie zadziało. Kolejne dni toczyły się jak zwykle, aż jakiś tydzień, czy dwa po mojej manifestacji zdarzył się upragniony cud. Nie wierzycie? No to Was zaskoczę! Siedziałyśmy akurat w biurze, gdy wparował zdecydowanie nielubiany przez nas dyrektor, trzymając w ręce jakiś dokument. Spojrzał na mnie, spojrzał na Matkę Litwinkę i wycedził przez zęby:

- Jakim cudem wydrukowaliśmy w ostatnim miesiącu ponad tysiąc stron kolorowym drukiem?

Spojrzałyśmy po sobie zdziwione i odpowiedziałyśmy, że nie mamy pojęcia. Dyrektor popieklił się jeszcze trochę i odszedł w siną dal, a dokładniej do SPA, denerwować tamtejszą kierowniczkę. Poruszone sytuacją poszłyśmy oczywiście na fajkę. I kiedy siedziałyśmy już spokojnie na swoich ulubionych krzesełkach, Matka Litwinka po chwilowym namyśle mówi do mnie:

- Patrz, chciałaś cudu, to masz cud. I to kolorowy.

No tak, jak to mówią – uważaj, o jaki cud prosisz... 

histoRYJKIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz