𝗥𝗢𝗪𝗘𝗥𝗭𝗬𝗦𝗧𝗞𝗔

4 0 0
                                    


Rower to świetny środek lokomocji. Zwłaszcza latem. I zwłaszcza przy obecnych cenach paliwa.Trzeba jednak choć trochę lubić na nim jeździć. No i przede wszystkim potrafić.


Podobno nauczenie się jazdy na rowerze to bułka z masłem i mięta z bubrem. Być może do poruszania się na wprost tak, ale później robi się pod górkę. Przynajmniej u mnie.


Swoją przygodę z rowerami zaczęłam jeszcze będąc małą dziewczynką. Szczerze mówiąc, nie pamiętam uczenia się jazdy na rowerze. Pamiętam za to swój pierwszy „dorosły" rower. Taki wiecie, bez dodatkowych kółek i innych wspomagaczy. O ile dobrze kojarzę, dostałam go w prezencie na Dzień Dziecka. To był składak, czyli rower, który w zamiarze po odkręceniu śruby dawał się złożyć na pół i wpakować do bagażnika. A z tym bywało różnie. Pamiętam jak dziś, jak tata przyniósł go do domu. I jak od razu postanowiliśmy pojechać na przejażdżkę. I wszystko byłoby fajnie, gdyby mój kochany tata, składając dla mnie rower, dokręcił porządnie siodełko.


Otóż nie dokręcił. A że ja jestem od zawsze niesamowicie spostrzegawcze zwierzę – nie zauważyłam, że to siodełko mi zjeżdża. Zdążyliśmy przejechać bez mała kilka kilometrów, kiedy zaczęły mnie boleć nogi. Mocno. Poprosiłam tatę, żebyśmy się zatrzymali i chwilę odpoczęli. Wtedy tata dostrzegł, że zjechało mi siodełko. Poprawił i pojechaliśmy dalej. Z tym, że coś musiało być nie bardzo w porządku z blokowaniem wysokości siodełka, bo zjechało po raz kolejny. A potem kolejny. I jeszcze kolejny.

Wróciłam do domu obolała i z poważnym postanowieniem, że na rower już w życiu więcej nie wsiądę.


Wytrzymałam jakieś dziesięć lat, albo i więcej.


Aż mój obecny teraz, ale wtedy jeszcze nie, małżonek, zabrał mnie na romantyczny wyjazd w Bieszczady i namówił na rowerową wycieczkę. Pod moim czujnym okiem milion razy sprawdził, czy mam dobrze zablokowane siodełko i czy na pewno nie zjedzie mi po drodze, po czym obiecał, że dostosuje tempo jazdy do moich możliwości. Po czym wsiadł na swój rower i pojechał w siną dal. Zanim zdążyłam ruszyć, zniknął mi już z pola widzenia.


Ale postanowiłam się nie poddawać – droga była tylko jedna, należało więc na logikę jechać prosto, a na pewno dotrę do mojego ukochanego, który zorientowawszy się, że nie ma mnie za nim, poczeka. Szło mi całkiem nieźle, dopóki nie trafiłam na górkę. No wiadomo – górki w Bieszczadach mogą się zdarzyć.


Najpierw dzielnie próbowałam wjechać na nią o własnych siłach, ale szybko się poddałam. Zsiadłam z roweru i poprowadziłam go aż na szam szczyt. Tam tylko rzuciłam okiem na stromy zjazd i... sprowadziłam rower na dół. Ponoć jestem jedyną osobą na świecie, która prowadzi rower z górki, zamiast na nim zjeżdżać. No cóż, trzeba się jakoś wyróżnić.


W każdym razie, okazało się, że za górką mojego lubego nie było, było za to rozwidlenie dróg. Wyjęłam więc z plecaka telefon i postanowiłam zadzwonić z pytaniem gdzie jest. Dodzwoniłam się po około 15 minutach prób i już płaczliwym głosem oznajmiłam, że takie jeżdżenie to ja mam w dupie, zgubiłam się, nie wiem gdzie jestem, a chłop mój jest potwór ostatni, że mnie samą w obcych górach zostawił.


Po tym incydencie zaniechałam jeżdżenia na rowerze na kolejnych kilka lat.


Aż ponownie dałam się namówić mojemu, wtedy nadal jeszcze nie mężowi. Tym razem pojechaliśmy na wakacje w Bory Tucholskie. Mąż mój miał całkiem fajny, normalny rower, a ja... znowu składaka. Ale tym razem takiego nowego, z tym że dość małego w porównaniu do normalnych rowerów. Testy na górce za domem utwierdziły mnie w przekonaniu, że to jest właśnie kaliber roweru dla mnie. No cóż, może na jeżdżenie po wsi owszem, ale na dwudziestopięciokilometrową trasę po lasach nie bardzo. Po lasach, bo kto jak kto, ale mój najdroższy utartymi szlakami przeznaczonymi pod turystykę rowerową, jeździł nie będzie. Zatem po dojechaniu na skraj lasu, zerknął tylko na mapę i stwierdził, że pojedziemy tym malowniczo wyglądającym szlakiem pieszym. No bo przecież, skoro człowiek tamtędy przejdzie, to dlaczego niby rower ma nie przejechać.


Taaa... Szlak był bardzo malowniczy. W pewnym momencie nawet malowniczo urwał się nad jeziorem. A dokładnie gdzieniegdzie pojawiły się małe urwiska na stromym brzegu tegoż jeziora, przez które rower trzeba było przenosić. Nic to, bowiem dalej ścieżka była tak zarośnięta, że właściwie nie było jej widać. I na tej właśnie ścieżce przekonałam się, że malutki składak to jednak nie jest najlepszy wybór na taką trasę. Bowiem gdy jechałam, nie widząc co mam pod kołami, nagle poczułam, że coś mi włazi w szprychy. Powiadomiłam o tym mojego lubego, który pędził przede mną, na co dostałam odpowiedź: „nie przejmuj się, jedź, przemieli się w kołach". No cóż, nie w tym pojeździe. W tym pojeździe mały patyczek przemielił koła, nie się w kołach. Koło się zablokowało, ja omal nie przeleciałam przez kierownicę, a łańcuch z roweru spadł i się zaklinował. Nie pozostało mi nic innego jak rower prowadzić. A że byliśmy w środku lasu, naprawdę z dala od cywilizacji, prowadziłam go dość długo.


Ostatecznie, gubiąc się po drodze tylko z dziesięć razy, dotarliśmy do cywilizacji. Tam za pomocą bodajże śrubokręta, pożyczonego w pierwszym napotkanym domu, mój osobisty McGyver naprawił łańcuch w rowerze i kontynuowaliśmy wycieczkę. Po powrocie na kwaterę bolało nas wszystko. Do końca urlopu nie wsiedliśmy już na rower.


Ale, to mnie o dziwo nie zdemotywowało. Stwierdziłam tylko, że potrzebuję normalnego roweru i taki też dostałam w prezencie od mojego już wtedy męża. I co prawda nie rozpędzam się na nim, bo nadal boję się jeździć szybko, ze stromych górek nie zjeżdżam, tylko go sprowadzam i mam drobny problem z ostrymi zakrętami – ale jeżdżę.


Bo trzymam się jednej prostej zasady – nie ważne jak, byle do celu.

histoRYJKIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz