Lubię jeździć autem. Pociągami też, ale autem bardziej, bo do pociągu trzeba dotrzeć, a auto stoi pod domem. Prawo jazdy mam od kilku(nastu) już lat i mogę się pochwalić tym, że nigdy nie dostałam mandatu. Czy to znaczy, że jestem zajebista, jak na przykład Niki Lauda? A no nie.
Początkowo chciałam zrobić prawko zaraz po osiemnastce, ale jakoś tak ten czas szybko leciał, że zrobiłam je po dwudziestce. A i to tylko dzięki temu, że zobaczyłam jak jeździ w terenie znajoma i z całego serduszka zapragnęłam tak samo.
Kiedy mój szanowny małżonek, wtedy jeszcze szanowny konkubent, usłyszał, że się zdecydowałam, wpadł na genialny pomysł, że on mnie nauczy. Kurs kursem, bo to i tak trzeba zrobić, ale on mnie nauczy jeździć jak trzeba.
Zaczęło się od wakacyjnego wyjazdu w Górach Sowich. Zakwaterowaliśmy się w maleńkiej miejscowości u sympatycznego Sołtysa. Do jego domu prowadził długi podjazd – najpierw lekko pod górkę, a potem z górki. I mój szanowny wtedy konkubent stwierdził, że co to taki podjazd, Kaśka wsiadaj za kierownicę. Cóż było robić – wsiadłam. Odpalenie silnika poszło mi bez problemów, zmianę biegów zakumałam od samego początku. Ruszyłam. Jechać jechało mi się dobrze, aż do momentu, kiedy zaczęliśmy się zbliżać do wjazdu na posesję. Jechałam z zawrotną prędkością jakichś 45 km na godzinę, gdy mój szanowny wtedy konkubent z lekkim przestrachem zakrzyknął:
- Hamuj! Naciśnij sprzęgło!
Co z tego wyniknęło możecie sobie wyobrazić. Ja jestem prosta dziewczyna, co mi mówią to robię, zatem wcisnęłam sprzęgło. Tylko. Przecież nikt nie mówił o hamulcu... Skończyło się na tym, że w bramę wjechaliśmy z piskiem opon, ponieważ mój szanowny wtedy konkubent zaciągnął ręczny hamulec.
Ale to nie jedyna taka historia. Niedługo później pojechaliśmy w inne góry – w Bieszczady. Tam terenówką, za zgodą nadleśniczego oczywiście, zwiedzaliśmy leśne trakty. I tamże mój szanowny wpadł na pomysł, że skoro osobówką poszło słabo, to może terenówką będzie lepiej.
Lubię auta terenowe, więc zgodziłam się z chęcią i z zapałem godnym lepszej sprawy, zaczęłam sunąć leśnym duktem. Jedziemy. Wolno jedziemy, bo nauczona poprzednim doświadczeniem, wolałam nie ryzykować szybszej jazdy. W pewnym momencie mój szanowny, wzorem Hiacynty Bukiet, mówi do mnie:
- Uważaj na szlaban.
No widzę przecież szlaban. Na poboczu stoi, na drogę mi nie wyskakuje, zatem jadę. Po chwili mój szanowny powtarza ponownie:
- Uważaj na szlaban. Odbij trochę w prawo.
No matko świnto, co to za szlabany mają w tych Bieszczadach – myślę sobie i działam wedle wskazówek szanownego. Nagle on chwyta za kierownicę i odbija w prawo, to drugie prawo, krzycząc na mnie, że wjadę w szlaban. No jak wjadę, jak szlaban sterczy dumnie po drugiej stronie drogi? No cóż, okazuje się, że szlaban, jak wszystko inne ma dwa końce. I po tej drugiej prawej stał ukryty w krzakach słup, na który ów widoczny szlaban zazwyczaj opada, jak chce się go zamknąć. No kto by pomyślał...
Zanim zrobiłam prawo jazdy miałam jeszcze kilka takich historii, łącznie z wyjeżdżaniem z bramy (4,60 m szerokości) na milion razy oraz przytarciem auta o tę samą bramę przy wjeździe. W końcu jednak ukończyłam kurs (ten obligatoryjny, bo kursu u obecnie szanownego męża to na pewno nie) i poszłam na egzamin. Potem na drugi. A potem na trzeci. Za czwartym razem w końcu zdałam i zaczęłam jeździć. Co prawda kilka razy złośliwe krawężniki wskakiwały mi pod koła, bramy zdradziecko rzucały się na bok mojego auta, a dziury w jezdni zapadały się tuż przed moimi kołami, ale poważniejszych szkód nie było. No i nie mam na koncie żadnego mandatu. Jeżdżę tak mało, że trzeba by naprawdę dużego pecha, żeby takowy załapać.
CZYTASZ
histoRYJKI
HumorKiedy życie podpowiada Ci najlepsze scenariusze i historie, nie pozostaje nic innego, jak tylko je spisać i podzielić się nimi ze światem :) Krótkie, treściwe, zabawne. Można się pośmiać. Z wydarzeń. Albo z autorki. To już jak kto woli ;)