Ludzie robią różne dziwne rzeczy, żeby zadbać o linię. Ćwiczą przed komputerem razem z sympatyczną panią od fitnessu, chodzą na basen, stosują mniej lub bardziej restrykcyjne diety. Są nawet szaleńcy, którzy... chodzą na siłownię. Dotyczy to obu płci, ale mam wrażenie, że jednak bardziej kobiet.
Nie da się ukryć, do kobiet się zaliczam. Bywają nawet dni, kiedy czuję się kobieco, podobam się sobie i ogólnie świat jest piękny. Rzadko, bo rzadko, ale zawsze to już coś.
Ostatnimi czasy mam sporo na głowie, a dokładnie w głowie i na klawiaturze. Sporo zleceń zawodowych plus pootwieranych kilka własnych projektów. Co za tym idzie, sporą część dnia spędzam przed komputerem, a jak wiadomo, nie sprzyja to za bardzo ruchowi. Już prędzej chrupaniu, dziabaniu i ogólnemu podjadaniu. Nic więc dziwnego, że mimo mojego osobistego trenera personalnego w postaci psa Filutka, który zmusza mnie do spacerów cztery razy dziennie, a do tego jest jak inflacja – pożera około 17% tego, co mam na talerzy, jednak nieco przytyłam. Nieco w tym zdaniu jest zdecydowanie eufemizmem.
Odkryłam to pewnego pięknego poranka wchodząc na wagę. To był jeden z moich głupszych pomysłów, bo poranek był poniedziałkowy, a werdykt, który ukazał się na wyświetlaczu wagi zepsuł mi humor na cały tydzień. A wchodziłam na nią cztery razy, obawiając się, że uległa jakiemuś tajemniczemu popsuciu. Wymieniłam też baterie. Wytarłam zalegający na niej wiekowy kurz (wiadomo, taki kurz też swoje waży i może zaciemnić wynik). Posunęłam się nawet do gróźb karalnych pod adresem urządzenia, jednakże żadne z tych działań nie pomogło i nie wpłynęło pozytywnie na werdykt. Musiałam pogodzić się z faktami, a fakty były takie, że przez ostatnie miesiące zrobiło się mnie więcej. Niby kochanego ciała nigdy za dużo, ale jednak są pewne granice. Zwłaszcza, że dla poprawy humoru postanowiłam założyć spodnie, które od zawsze były na mnie nieco za duże. Wiadomo, nic nie poprawia humoru tak, jak luźne w pasie ubranie. Niestety, to był poniedziałek zdecydowanie złych pomysłów, ponieważ okazało się, że spodnie za duże już nie są. Wręcz przeciwnie, nieco uwierają.
Zdołowana totalnie postanowiłam działać. Ale wiadomo – najpierw postanowienie, potem myślenie, a długo potem działanie. Ostatecznie tydzień później postanowiłam, że przejdę na dietę i zintensyfikuję ćwiczenia. Oczywiście nie przesadnie, należę do tej grupy ludzi, którzy zdecydowanie nie lubią się pocić i męczyć fizycznie.
Pierwszym krokiem było definitywne odstawienie słodyczy. No prawie definitywne, bo pozostałam przy gorzkiej czekoladzie. I tu mieliśmy z szanownym małżonkiem kwestię sporną, ponieważ on twierdził, że skoro to czekolada, to znaczy że zalicza się do słodyczy, a ja, że skoro gorzka to nie. Zaznaczam, że to nie byle jaka gorzka czekolada, która jednak w smaku ma pewną słodycz, a najprawdziwsza o zawartości 90% kakao. Na taką z zawartością 100% jeszcze się nie odważyłam, ale jak to mówią, wszystko przede mną.
Odstawienie słodyczy dało dwa kilogramy mniej w tydzień. Tak, wiem, można nawet tego samego dnia ważyć o dwa kilogramy mniej lub więcej, w zależności od spożytych posiłków, czy ilości wody. Mnie jednak te dwa odjęte kilogramy dodały skrzydeł. Skrzydła nie ważą, więc mogłam sobie pozwolić.
Kolejnym krokiem było dodanie codziennej aktywności fizycznej. Niby już od lat staram się zaczynać dzień poranną sesją jogi, jednak w praktyce bywało z tym różnie. Nawet bardzo różnie, biorąc pod uwagę fakt, że gdy ściągałam matę z szafy, przysypała mnie tona kurzu. Strasznie się to tałatajstwo zbiera tu u nas na Jurze... W każdym razie, skoro podjęłam działalność w sferze aktywności fizycznej, postanowiłam iść za ciosem i przejść na dietę. Wygrzebałam z pamięci całą swoją dietę o kaloriach i innych takich, po czym zaczęłam przygotowywać sobie dietetyczne posiłki.
Okazuje się, że to wcale nie jest tak, jak myślałam, że ich przygotowanie zajmuje sporo czasu i w ogóle szkoda się męczyć. Jak się człowiek dobrze przygotuje i odpowiednio zaopatrzy, to nawet gotowanie dwóch obiadów – dietetycznego dla mnie i normalnego dla męża, nie zajmuje specjalnie więcej czasu. Zwłaszcza, że w tym czasie można słuchać podcastów lub innych przyjemnych rzeczy.
Zaczęłam więc jeść dietetycznie. Częściej, ale mniejsze porcje. Początkowo. Bo okazało się, że w jakiś magiczny sposób wymyślam takie dania, które smakują mi bardziej, niż to, co przygotowywałam wcześniej. Dużo bardziej. Zatem z czasem porcje zaczęły się samoistnie zwiększać. Przysięgam, nie miałam na to wpływu! Po drugim tygodniu, tym pierwszym z dietą i wzmożoną aktywnością fizyczną, waga pokazała kolejne dwa kilo mniej. Po następnym, tym w którym porcje dietetycznych dań tajemniczo i poza moją percepcją zaczęły się zwiększać, stała w miejscu.
Trzeba było temu jakoś zaradzić. Najrozsądniejszym pomysłem wydawało się być ponowne zintensyfikowanie aktywności, bo przecież nie mniejsze porcje tych pyszności, które mi ostatnio wyjątkowo wychodzą dokładnie tak, jak zaplanowałam. Albo i lepiej. No ale wiadomo, pomysł pomysłem, a wykonanie wykonaniem. Okazało się, że mam tak napięty grafik, że nie mam już gdzie wcisnąć dodatkowej aktywności. Przecież samo się w domu nie posprząta, książki same się nie poczytają, do Siostry Wiedźmy samo się nie zadzwoni, a nie będę jej przecież sapać przez telefon, gdy w tle sympatyczna pani od fitnessu mówi „Nie poddawaj się, ćwicz! Dobrze ci idzie!". Zwłaszcza, że za każdym razem, kiedy decydowałam się na tę formę ćwiczeń automatycznie i poza świadomością odpowiadałam sympatycznej pani z ekranu komputera „Spierdalaj". Jeszcze Siostra Wiedźma wzięłaby to do siebie i z kim bym rozmawiała, narzekając na życie, wszechświat i całą resztę?
Przemyślałam zatem sprawę i widzę dwa rozwiązania: albo przyjmę do wiadomości, że ważę ile ważę, albo wyrzucę wagę, a wszystkie spodnie zmienię na takie na gumce. Gumka ma przecież swoją rozciągliwość.
Przecież nie zmienię diety na taką, w której non stop trzeba jeść flaczki, ozorki i chałwę. Choć na takiej na pewno bym schudła, bo już prędzej do ust wezmę kaszankę.
CZYTASZ
histoRYJKI
ComédieKiedy życie podpowiada Ci najlepsze scenariusze i historie, nie pozostaje nic innego, jak tylko je spisać i podzielić się nimi ze światem :) Krótkie, treściwe, zabawne. Można się pośmiać. Z wydarzeń. Albo z autorki. To już jak kto woli ;)