Rozdział 5

198 11 3
                                    

W całym roku istniały trzy dni, których nienawidziłam. Walentynki, moje urodziny i Boże Narodzenie.

Dzisiejsza data - 24 grudnia, raziła mnie w oczy. Najchętniej wyrzuciłabym ją z kalendarza, a najlepiej od razu cały grudzień, podczas którego inni jedyne co robili to latali po sklepach i chrzanili o magii Świąt, co najmniej tak, jakby ktoś dosypał im jakiegoś narkotyku do porannej kawy.

Pierwszy raz od lat miałam spędzić okres świąteczny z moim ojcem i macochą. Miałam dodatkowy powód do odgrywania roli Grincha podczas Świąt.

Wieczorem, czekała mnie kolejna cudowna kolacja w "rodzinnej" atmosferze. Nie wiem, dlaczego godziłam się na ten cyrk. Mogli sobie zgrywać cudowną rodzinkę, ale beze mnie. Nie byłam jej częścią.

Założyłam czarny płaszcz, ponieważ na dworze było dzisiaj dość chłodno. Zamierzałam wyjść do ogrodu. Musiałam w nim coś zobaczyć.

Oliver czekał na mnie przy drzwiach mojego pokoju. Trzymał się jakieś dwa metry za mną. Chociaż tyle, ale i tak jego obecność była dla mnie niezwykle przytłaczająca, pomimo dystansu.

Zbliżając się do drzwi wyjściowych, przyspieszył kroku i wyminął mnie. Otworzył mi dwuskrzydłowe wejście i cierpliwie czekał, aż przejdę przez próg.

Pech chciał, że akurat na podjeździe z czarnego samochodu, wysiadł mój ojciec. Wiedziałam, że rano gdzieś wyjechał, załatwić interesy i szczerze liczyłam, że do kolacji, nie będę musiała go oglądać.

- Oliver. Tłumaczyłem, że Eliza ma nie opuszczać domu. - Przewróciłam oczami na jego rozkazujący ton.

- Chciałam iść tylko do ogrodu. Przewietrzyć się trochę - wyjaśniłam sucho. Przeniósł na mnie swoje spojrzenie, lustrując przez moment moją twarz.

Podszedł bliżej i nie odrywając ode mnie wzroku, wydał Oliverowi polecenie:

- Możesz nas zostawić. - Bez mrugnięcia okiem, mężczyzna zostawił mnie z moim ojcem i wrócił do środka. - Masz coś przeciwko?

Domyśliłam się, że chodziło mu o jego towarzystwo. Oczywiście, że miałam. Więc dlaczego, pokręciłam głową i zgodziłam się, żeby mi towarzyszył?

W ciszy spacerowaliśmy po ogrodzie. Szliśmy oddaleni od siebie o jakiś metr.

Ogród był okazały i chociaż o tej porze nie kwitły kwiaty, to i tak robił wrażenie. Staw i sadzawki. Mnóstwo drzew i krzewów. Altana, w której lubiłam się chować jako mała dziewczynka. Huśtawka z białego drewna, wokół której rosła jakaś roślina, której nazwy nie pamiętałam.

Doszliśmy do miejsca, dla którego tu przyszłam. Zatrzymałam się przed żelazną bramą, za którą znajdował się mały cmentarz, na którym leżeli pochowani członkowie rodziny Crawford - w tym moja mama.

- Zaczekam tutaj. - Odwróciłam się w stronę, gdzie stał. Patrzył przed siebie, trzymając dłonie w kieszeniach płaszcza.

Bez słowa ruszyłam przed siebie. Wyciągnęłam dłoń, aby otworzyć bramę, ale zatrzymałam ją w połowie drogi. Czego właściwie się obawiałam? Chciałam tylko zobaczyć grób mojej matki. To nic wielkiego.

Otworzyłam wrota bramy, przez które następnie przeszłam. Od wejścia poczułam tę grobową atmosferę. Szybko odnalazłam właściwy nagrobek. Wyróżniał się na tle innych tym, że nie był wykonany z czarnego marmuru, a białego. Leżały tam świeże kwiaty i nawet stał zapalony znicz.

Lillian Crawford - Cox

Byłaś słońcem, które rozświetlało każdy nasz dzień.

Nie wiem skąd, ale w moich oczach wezbrały się łzy. Ponad dziesięć lat temu, pochowałam ją w tym miejscu. Choć dalekie, to w tamtym momencie, to wspomnienie wydało mi się nienaturalnie bliskie. Jakby nie minęły lata, a zaledwie dni, a ból po stracie był świeży.

Femme Fatale: Drugie rozdanie | #2Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz